Opera Nova Bydgoszcz

Miasto szyprów i rzeźbiarzy

Leje.

Jest ciemno. Na ulicy pełnej barów i restauracji nie ma prawie nikogo. Pojedyncze sylwetki przechodniów mijają śpiesznie przemoczone ogródki piwne. Wielkie parasole przemiękły do tego stopnia, że nie ma różnicy, czy stoi się pod nimi czy zboku.

Zmęczeni, po podróży i całym dniu pracy dzwonimy nerwowo do drzwi hotelu. Przez spore przeszklenie widać ciemny hol, oświetlony jedynie pojedynczą lampką na recepcji. Wewnątrz nie ma nikogo. Nie wiadomo co przygnębia bardziej pusta ulica, czy ciemny hol.

A miało być tak pięknie.

Z Gdańska wyjechaliśmy zgodnie z planem. Choć pogoda nie rozpieszczała, to jednak nie zapowiadało się na deszcz. Pociąg zatrzymał się na stacji w Bydgoszczy zgodnie z rozkładem i wtedy ktoś jakby chlusnął wodą. Strugi deszczu przesłaniają świat.

— Przywieźliście nam ulewę. — mówi taksówkarz gdy już umościliśmy się na swoich miejscach. — Jeszcze niedawno była piękna pogoda.

Podniesieni na duchu tą uwagą suniemy przez ciemne puste miasto, które jakby schowało się w sobie przed deszczem. A przecież jeszcze niedawno naprawdę było tu pięknie.

Do Bydgoszczy zajechaliśmy już w sierpniu w drodze powrotnej z naszej eskapady po Lubelszczyźnie. Wtedy było to raptem kilka godzin, ale tak urokliwych, że obiecaliśmy sobie, że wrócimy tu i to już nie długo. Dla Hani już wtedy była to podróż sentymentalna, bo Bydgoszcz była jednym z miast jej młodości (uroki kujawsko—pomorskiego). Wtedy jeszcze była to „Brzydgoszcz”. Zabawne, że jeszcze na początku naszej wycieczki dla żartu używałem tego epitetu (gdy wyjeżdżałem, obiecałem sobie, że już nigdy go nie użyję).

Taksówka kluczy między uliczkami, a ja nerwowo spoglądam na licznik, który jednak tyka w niezbyt zastraszającym tempie. W końcu wjeżdżamy na wyłożoną kostką brukową ulicę pełną zmokłych ogródków piwnych. Mi staremu Łodziakowi, od razu staje przed oczami ul. Piotrkowska, choć ta tutaj jest dużo węższa. Na tyle, że taksówka, nie może się w niej minąć z radiowozem straży miejskiej. Nie zaraz. Może. Tylko…

Strażnik o brodzie tak jasnej, że aż rudej każe taksówkarzowi otworzyć okno.

— Pan wie jakie są znaki od tej strony co pan wjeżdżał?

Zaczyna się przepychanka słowna między taksówkarzem, a strażnikiem. Ten jeździ tędy od dwudziestu lat i zawsze było można, a tamten może zaraz go wylegitymować jak nie zrobi tego co trzeba. O dalszej drodze mowy być nie może. Taksówkarz ma zawrócić.

Radzi, nie radzi. Płacimy i wysiadamy w deszcz. Szykuje się świetny początek wycieczki i bombowy finał dnia.

Nagle, z mroku holu jak spłoszona łania wyskakuje młoda kobieta w leginsach i podkoszulku i susem szczupaka dopada przycisku na recepcji. Drzwi hotelu otwierają się z elektrycznym brzęczeniem. Zmoknięci wczłapujemy do środka.

Dobry wieczór. Dobry wieczór. Była rezerwacja. Oczywiście. Poproszę o nazwisko. Pokój dwuosobowy.

Nagle ciszę hotelowego mroku rozdziera wrzask dziecka, przyprawiający o ciarki. Niepewnie patrzymy na recepcjonistkę.

— A to mój syn. — mówi z rozbrajającym uśmiechem — Zapomniałam zamknąć go w klatce. Proszę, oto klucz. Trzecie piętro.

Patrzymy z Hanią po sobie.

— Jest tu winda?

— Nie. — uśmiech jest równie rozbrajający jak poprzednio.

Suniemy niczym zjawy z torbami. Klatka schodowa pamiętająca zmiany ustrojowe przywołuje mi na myśl wspomnienia wycieczek szkolnych z liceum. Dostaliśmy najbardziej odosobniony pokój z możliwych. Ostatnie piętro, na końcu korytarza.

Przygoda pod ołowianym niebem

Rano zastanawiamy się, pocośmy tu przyjechali. Lało niemal całą noc. Niebo jest ołowiane i nie zapowiada się, żeby miało się to zmienić. Wylegujemy się w łóżku do dziesiątej. W pokoju jest czajnik i kubki, ale nie ma herbaty. Rozbrajająco uśmiechnięta recepcjonistka w leginsach już wczoraj poinformowała nas, że w tym hotelu herbaty po prostu się nie serwuje.

W końcu bierzemy się w garść. Muzeum Leona Wyczółkowskiego, Spichrze nad Brdą, Muzeum Mydła i Historii Brudu, masa pięknych rzeźb i pomników, nie wspominając o kościołach. To wszystko nie zwiedzi się samo. Wytaczamy się więc z wykładanego zielonym kamieniem holu na Stare Miasto.

Bydgoszcz nie ma może najpiękniejszej starówki w Polsce. Nie może też poszczycić się jakąś szczególnie charakterystyczną zabudową, ale pod jednym względem mało miast może się z nią równać. Jest niesłychanie malowniczo położona nad brzegiem Brdy. Na marginesie, wiecie że ta nazwa brzmiała kiedyś Dbra. Spędziliśmy z Hanią ładnych kilka chwil starając się to wymówić bez zająknięcia. Śmiechu było całkiem sporo.

Wracając do miasta. Spichrze, stare kamienice, XIX-wieczne budynki administracyjne i nowoczesny gmach opery. To wszystko sprawia, że Bydgoszcz od strony rzeki jest nie tylko piękna, ale i tak malownicza, że doprawdy nie wiem czemu malarze gremialnie jej nie malują. Chyba jeszcze zbyt mało czasu upłynęło od rewitalizacji.

Charakterystyczne budynki spichrzów, są jedną z wizytówek miasta

Jednym z najmocniejszych punktów na krajobrazowej mapie miasta są Spichrze nad Brdą, czyli Muzeum Okręgowe w Bydgoszczy. Niewielka bądź, co bądź placówka muzealna mieści w sobie kilka wystaw poświęconych historii miasta.

Mnie najbardziej urzekła ta poświęcona dziejom grodu od późnego średniowiecza po XIX w. Rozmiarowo nie była może wielka, ale biorąc pod uwagę że mieściła takie perełki jak ceremonialny złoty łańcuch Króla Bydgoskiego Bractwa Kurkowego, ceremonialny miecz bydgoskiej Ławy Sądowej, dzwonki rady miejskiej, puchary cesarskie i wiele innych, unikatowych w skali kraju przedmiotów, zrobiła na mnie ogromne wrażenie.

Uroku samej wystawie dodaje fakt, że część eksponatów umieszczonych jest w szufladach, nadając zwiedzaniu charakter myszkowania po babcinym kredensie.

Idziemy dalej. XIX zastępuje dwudziestolecie międzywojenne. Wystawa poświęcona życiu w przedwojennej Bydgoszczy naszpikowana jest wspomnianymi szufladami i materiałami audio, odtwarzanymi z głośników.

Barka bez silnika, ale za to z duszą

Gdy już powciskaliśmy sobie guziki przy głośnikach w najlepsze i zajrzeliśmy do wszystkich szuflad, ni z tego ni z owego zjawia się pracownik muzeum (taki opiekun sali) i z tonem pretensji pyta nas czemuż to odtwarzamy nagrania i zaglądamy do szuflad. Czy nie wiemy że jest pandemia i nie wolno?

Patrzę na chłopa. Patrzę na salę wystawienniczą większą niż moje mieszkanie pełną guzików i szuflad. Nie ma tam ani jednego komunikatu, że nie powinniśmy tego robić.

Pytam się gościa „A gdzie to jest napisane?”

„Na drzwiach do sali wystawowej”

Osobiście nie umiałbym opisać tych (otwartych nota bene drzwi), a co dopiero potwierdzić, czy zaprzeczyć, że wisiała na nich jakaś kartka. Fuknąłem tylko gniewnie i jako, że mieliśmy już i tak wychodzić, posłałem pracownikowi nienawistne spojrzenie i ruszyłem ku wyjściu.

Barka Lemara widok z mostu
Barka Lemara to chluba miasta

Jedziemy widną, a Hania pyta czy idziemy na ta barkę.

Vis-à-vis Spichrzów jest bowiem zacumowana słynna Barka Lemara, zabytek techniki i handlu bydgoskiego. Poirytowany incydentem z człowiekiem, chce opuścić to muzeum jak najprędzej. Muzeum… i wszystkie jego oddziały (chyba podświadomie skojarzyłem Spichrze i Lemarę, z naszym gdańskim Muzeum Morskim, które posiada w tuż obok siedziby swój oddział „statek Sołdek”). Kategorycznie więc odmawiam.

— No chodź. Zobaczmy tą barkę. Będzie fajnie. — Hania nie daje za wygraną.

— No dobra. — zgadzam się z rezygnacją i…

To była najlepsza decyzja podczas całego wyjazdu. Barka Lemara okazała się bowiem kosmosem samym w sobie, miejscem niezapomnianych wspomnień i krainą wspaniałych ludzi, z którymi (mam nadzieję) będę utrzymywał stały kontakt.

Ale po kolei.

Wchodzimy po trapie i od razu schodzimy pod pokład. Wita nas ruda dziewczyna o uroczym uśmiechu i od razu zaczyna opowiadać o jednostce. Jesteśmy w czymś na kształt mesy z wielkim stołem pośrodku. Ściany udekorowane są dziesiątkami małych obrazków. Wszystkie są pastelowe, proste i wyglądają trochę jakby narysowało je dziecko.

— W tej sali prezentujemy obrazy Jana Tuszyńskiego, Kapitana Żeglugi Śródlądowej, który na emeryturze postanowił namalować wszystkie miasta w których był. — mówi Marta, jak się niebawem okaże jeden z dobrych duchów z Barki Lemara.

Kolekcja robi wrażenie. Obrazów jest chyba 50, a każdy obfituje w szczegóły.

— To chyba jest Bydgoszcz. — mówi Hania pokazując jeden z obrazków.

— Jak rozpoznają Państwo pięć miast wiślanych, to wygrają 10 pocztówek z naszej barki. — ni z tego ni z owego w sali pojawia się wysoki, sympatyczny mężczyzna o siwej bródce i filuternych oczach. — Bydgoszcz się liczy.

Pocztówki za darmola, za takie coś?! Spoko! Podejmujemy wyzwanie. Co to nie my?!

— Eeeee! Toruń… Eeee! Gdańsk…

Jak na podróżniczych blogerów przystało… rozpoznaliśmy dwa miasta, a dwa trzeba nam było podpowiedzieć;D

Ale pocztówki dostaliśmy:)

Rozpoczyna się porządne zwiedzanie. Ekspozycja jest niewielka ale trudno odmówić jej charakteru. Zabawki wykonywane ręcznie przez kapitanów, gdy jeszcze byli dziećmi; oryginalne części garderoby z początku zeszłego wieku; a nawet worki po U.N.R.R.A w których amerykanie przywozili pomoc po wojnie. Jednak wszystkie zgromadzone eksponaty razem wzięte są niczym w porównaniu z samą barką.

Zbudowana przed II wojną światową, była zarówno domem jak i miejscem pracy szyprów. Mieszkały na niej całe rodziny, rodziły się dzieci. W okresie świetności pływała nie tylko po Odrze i Wiśle, ale była również w Niemczech.

Adam prezentuje oryginalny worek U.N.R.R.A. (zawartości nie próbowaliśmy;)

— Może nie wygląda, ale do tej jednej barki wchodził ładunek z 12 tirów — mówi nasz przewodnik Adam Gajewski — A z takich trzech, czterech barek można było ustawić „pociąg”, ciągnięty przez jeden holownik. Jakie ekonomiczne rozwiązanie!

I jakie ekologiczne! Zamiast trzydziestu dwóch tirów (każdy z własnym silnikiem) trzy barki ciągnięte przez jeden holownik z jednym silnikiem! Nie dość że mniejsze zużycie paliwa, to jeszcze poruszamy się wodą, której nie trzeba budować, remontować, w której nie trzeba łatać dziur, wymieniać nawierzchni itd. Żadnej produkcji cementu, wylewania asfaltu, sypania kruszywa. Zielone płuca planety oddychają z ulgą, a do tego koszty transportu spadają.

Rozmawiając o tym, zachodzimy w głowę czemu Wisła dziś już nie jest tym, czym była jeszcze sto lat temu – wielką arterią komunikacyjną!

Na pokładzie barki można zobaczyć nie tylko ładownie, ale również zrekonstruowane pomieszczenia załogi. Kredensy, stoliki, łóżka, wszystkie wyglądają jak z początku ubiegłego wieku. Nie są jednak jej oryginalnym wyposażeniem. To bowiem uległo zniszczeniu gdy barka zatonęła.

Adam uśmiecha się gdy o tym mówi.

— Bardzo dobrze, że zatonęła, bo nie dotrwałaby do naszych czasów.

To było tak. Po dwutysięcznym roku barka została w końcu wyłączona z użytkowania i postanowiono ją zezłomować. Trafiła więc do stacji remontowej w Czarnkowie gdzie miała zostać pocięta na żyletki. Na szczęście, jej stan zachowania był tak fatalny, że… zatonęła. Po kilku latach wydobyto ją na powierzchnię i postanowiono odrestaurować.

Aż dziw bierze, gdy myślimy o tym, przechadzając się jej w pełni funkcjonalnym pokładem. Łódź jest w tak dobrym stanie, że z powodzeniem mogłaby dzisiaj pływać od Krakowa do Gdańska. Mogłaby, ale jak wspomnieliśmy barka potrzebuje holownika. Sama bowiem nie posiada żadnego napędu i bez ciągnącej jej jednostki, jest jak naczepa tira bez ciągnika siodłowego. Można by ją ciągnąć jakąś współczesną jednostką, ale nie robiłoby to aż takiego wrażenia.

Nie ma to jak sobie trąbnąć;)

Ach! Gdyby tak mieć oryginalny holownik z początku XX w. i móc sobie pływać takim zestawem po wszystkich polskich rzekach. Już sama blisko stuletnia, w pełni funkcjonalna barka to unikat w skali kraju! A skąd tu wziąć holownik z tej samej epoki?!

Otóż holownik taki jest w posiadaniu miasta Bydgoszcz! Choć pierwotnie był zakupiony do innych celów, to obecnie trwają rozmowy nad przekazaniem go Barce Lemara, które jak sądzę już wkrótce zakończą się sukcesem.

Sądzę bowiem, że bydgoscy radni zdają sobie w pełni sprawę, jak wielką promocją miasta byłby oryginalny zestaw barki oraz ciągnika z pierwszej połowy XX w., który może zawinąć do większości miast Polski, a nawet Europy! Byłby to fenomen w skali kontynentu, promocja regionu, a może przede wszystkim promocja żeglugi śródlądowej, która z niewiadomych przyczyn została przez Polskę niemal kompletnie zarzucona.

A jest co promować! Obecnie żegluga śródlądowa przechodzi w naszej części Europy prawdziwy renesans. Dowodem tego jest deklaracja państwa czeskiego z zeszłego roku, dotycząca budowy sieci kanałów, pozwalających na spławianie czeskich towarów Odrą oraz Łabą. Rozwiązanie takie pozwoliłoby Polsce bogacić się na tranzycie i pobudzić gospodarczo słabiej rozwinięte regiony kraju. Sprawa jest o tyle warta zachodu, że Polska jest obecnie na szarym końcu pod względem transportu rzecznego Europie. Udział transportu rzecznego w całym transporcie polskim wynosi mniej niż 1% podczas gdy w Niemczech jest to ponad 15%, zaś w Czechach powyżej 4%. Żeby tego było mało, jednym z największych przewoźników rzecznych w Europie jest właśnie firma z Polski! Potencjał rozwoju w tej dziedzinie jest więc ogromny.

wizyta na Barce Lemara
Rozmowy na najniższym… pokładzie;)

Wróćmy jednak na barkę. Rozmowa z Adamem jest tak zajmująca, że już po chwili dostajemy zaproszenie na odbywające się wieczorem wydarzenie.

— Obchodzimy dzisiaj urodziny wielkiego Bydgoszczanina Jerzego Sulimy-Kamińskiego. Jubilat nie żyje wprawdzie od dziewiętnastu lat, ale nie przeszkadza nam to obchodzić jego urodzin.

Przyjmujemy zaproszenie z wdzięcznością, a sami opuszczamy ten niezwykły statek by spotkać się z innymi atrakcjami Bydgoszczy.

Muzealne zagłębie

Pierwsze kroki kierujemy oczywiście na Wyspę Młyńską, którą z powodzeniem można nazwać najbardziej niezwykłym muzeum w Polsce. Wyspa obmywana wodami Brdy mieści instytucje kultury, miejsca wypoczynku i rekreacji, muzea i niesamowicie urokliwe zakątki i to wszystko na powierzchni tylko 6,5 ha! Roztacza się z niej przepiękny widok na modernistyczną bryłę opery, a wielkie Młyny Rothera stanowią świetne tło niezliczonych zdjęć. Tym jednak co przykuwa naszą uwagę są muzea, a jest ich tu przynajmniej pięć (może jakieś pominęliśmy;). Zajmują one niewielkie zabytkowe budynki, jak spichrze, wille lub dawne budynki administracyjne, a poruszanie się między nimi ma w sobie coś z eksploracji i poszukiwania skarbów.

widok z Wyspy Młyńskiej
Wyspa Młyńska momentami przypomina Wenecję

My swoje kroki kierujemy do muzeum Leona Wyczółkowskiego. Ten tuz polskiej sztuki jest obok Aleksandra Gierymskiego, Juliana Fałata, oraz Józefa Chełmońskiego, jednym z największych malarzy polskich przełomu XIX i XX w. Malarz, grafik, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, był jednym z czołowych przedstawicieli Młodej Polski w malarstwie.

— My do Leona. — komunikuję Pani w kasie biletowej.

Kobieta uśmiecha się rozbrajająco.

— Leona akurat nie ma, ale jest jego duch, który unosi się nad tym miejscem.

Zanurzamy się we wnętrza z czasów Belle Epoque. Na ścianach znajduje się masa płócien, głównie portretów stworzonych ręką mistrza. Żadnych podpisów pod obrazami, jedynie legenda w formie zalaminowanej kartki leżąca na secesyjnym stoliku. Po prawej od wejścia wisi portret dr. Ludwika Rydygiera z asystentami po lewej Orka na Ukrainie itd. Wrażenie poruszania się po prawdziwym domu gdzie wiszą czyjeś prywatne obrazy – bezcenne.

autoportret Leona Wyczółkowskiego
Autoportret Leona Wyczółkowskiego

O Leonie Wyczółkowskim dowiedziałem się po raz pierwszy z książki Zygmunta Miłoszewskiego „Bezcenny”. W tej niesamowitej powieści przygodowej, mistrzowie Młodej Polski przedstawieni są niczym Leonardowie Da Vinci znad Wisły (co zresztą jest obrazem w pełni zasłużonym) i muszę przyznać, że to ona rozbudziła moje zainteresowanie malarstwem młodszym niż ostatnie 300 lat. Muszę jednak przyznać że obrazy Wyczółkowskiego zrobiły na mnie dużo mniejsze wrażenie niż prace Aleksandra Gierymskiego, czy Juliana Fałata. Może dlatego, że są to głównie portrety. Nie znalazłem wśród nich żadnego odpowiednika Polowania na łosia lub Opery paryskiej w nocy, które potrafiły przyciągnąć moją uwagę na bardzo długi czas. Być może jednak uniemożliwił to jednak goniący nas czas, ponieważ do „Urodzin Jerzego Sulimy-Kamińskiego” zostało kilka godzin, a Bydgoszcz wabiła coraz to nowymi atrakcjami.

Ludwik Rydygier z asystentami
Portret dr Ludwika Rydygiera z asystentami (L. Wyczółkowski)
Muzeum Wyczółkowskiego
Mechanizm do odsuwania się od sztalugi bez konieczności wstawania, wymyślony przez L. Wyczółkowskiego i zwany Tramwajem Gościeradzkim

Po wysokiej sztuce przyszła nam chęć na prozę życia, i to w jej fizjologicznym aspekcie. Skierowaliśmy się bowiem do Muzeum Mydła i Historii Brudu. Prywatnego muzeum i najstarszej tego typu placówki w Polsce. Niestety, nie było nam dane jej zwiedzić, ponieważ, jak się okazało powinniśmy się umówić z wyprzedzeniem, a tak z ulicy to niestety się nie da. Cóż, za gapowe się płaci. Choć z tym zwiedzaniem to nie do końca prawda. Biorąc pod uwagę, że muzeum zostało założone, przez wytwórców mydła, mnogość tego rodzaju wyrobów w muzealnym sklepiku była oszałamiająca. Hania zwiedziła ten sklepik z niekłamaną satysfakcją;)

Skoro bród nie wypalił (to była propozycja Hani), przejąłem pałeczkę i wracając pośpiesznie na Wyspę Młyńską odwiedziliśmy muzeum archeologiczne. Przyznam się bez bicia, wchodząc do niego nie miałem specjalnych oczekiwań. Z racji swojego wykształcenia widziałem już wiele muzeów archeologicznych w Polsce i nie tylko i nie jest łatwo zrobić na mnie wrażenie.

Bydgoskie zrobiło…

Niewielka wystawa przedstawia życie ludzi we wczesnośredniowieczym grodzie oraz pradziejach. Teoretycznie jest tam wszystko to co w innych muzeach pomorza i Polski. Wyłowione z rzeki dłubanki, fragmenty wałów, pomorskie popielnice twarzowe, obozowiska łowców reniferów, wyzierające z podłogi groby germańskich wojowników. Wszystko niby już gdzieś widziałem, ale forma samej wystawy jest jakaś bliższa. Pozwala wchodzić w niemal bezpośredni kontakt z zabytkami. Może to zasługa ograniczonych do minimum opisów. Może to sam budynek dawnego spichrza, który jeszcze przed wejściem robi robotę. Trudno mi to powiedzieć, ale bydgoskie Muzeum Archeologiczne zapamiętam z pewnością na długo.

miecze z XIII wieku
Średniowieczne miecze zawsze robią wrażenie;) (przynajmniej na Marcinie)

Potop i kryptografia

Czas nagli, a rzeczy do zobaczenia co niemiara. Przechodzimy mostem Jerzego Sulimy-Kamińskiego, na północną stronę rzeki. Właśnie trwają wydarzenia kulturalne z okazji Dnia bez samochodu. Na pobliskim Placu Teatralnym trwają koncerty i odbywa się niezliczona ilość akcji o charakterze społecznym i kulturalnym. Ni z tego ni z owego mija nas rower tandem dla 7 osób, na którym siedzi… orkiestra! Pierwszy rowerzysta, ubrany w modny garnitur kieruje, a za nim siedzą, przybrani jak kapela podwórkowa skrzypkowie, trębacze, fleciści i wiolonczelista, siedzący na ostatnim miejscu, tyłem do kierunku jazdy! Nie muszę dodawać, że ci muzykalni cykliści grają właśnie koncert!

My jednak nie zatrzymujemy się by posłuchać muzyki (choć odegra ona jeszcze w tej podróży pewną rolę). Chcemy bowiem zobaczyć przepiękne rzeźby i pomniki, którymi słynie Bydgoszcz. Większość z nich jest zasługą niemieckiego artysty Ferdinanda Lepcke, któremu władze rozwijającego się dzięki kanałowi miasta, zleciły upiększenie jego placów i parków. Jego dziełem jest słynna Łuczniczka, będąca swego rodzaju ikoną Bydgoszczy, ale również pewna fontanna, która zachwyciła nas tak, że aż twórcy hellenistyczni się schowali. Ale po kolei.

Przygotowując się do tego wyjazdu poczytaliśmy trochę o historii, oraz zobaczyliśmy kilka poświęconych Bydgoszczy programów. W jednym z nich, naszym oczom ukazała się fontanna, która na małym ekranie komputera wywołała okrzyk:

— Trzeba to zobaczyć!

A na żywo przyprawiła nas o zatrzymanie akcji serca.

Mowa oczywiście o fontannie Potop. Monumentalnej grupie rzeźb przedstawiającej ludzi i zwierzęta, ratujące się przed biblijnym (jak sądzę) potopem.

Powiem krótko. Ostatnią rzeźbą, która tak mnie oczarowała była Grupa Laokoona w Rzymie, ale pod względem skali Potop dystansuje hellenistyczne dzieło o kilka długości.

Jest to bowiem dzieło tak przejmujące prostotą swojego wyrazu, że po prostu nie można patrząc na nie, nie zadumać się nad kruchością życia ludzkiego lub życia w ogóle. Grupa składa się z trzech rzeźb przedstawiających ludzi i dzikie zwierzęta starające się wspiąć na ostatnie niezalane miejsce w okolicy. Na samym szczycie stoi młody mężczyzna trzymający w pasie omdlałą kobietę, i pomagający wspiąć się starcowi. Niżej osierociałe właśnie niemowlę z wyrazem bezbrzeżnego bólu patrzy na ciało swojej matki, które właśnie osunęło się z oblewanej wodą skały. Tuż obok na tę samą skałę wdrapuje się oszalały ze strachu… lew.

Fontanna Potop w Bydgoszczy

A to tylko jedna z trzech rzeźb tworzących grupę Potopu. Refleksja nad kruchością życia, wobec nieograniczonej potęgi natury nasuwa się automatycznie i pozostaje w człowieku jeszcze długo po opuszczeniu tego niezwykłego miejsca. Trudno wiec się dziwić Bydgoszczanom, którzy utraciwszy Potop w czasie wojny (Niemcy wrzucili go w kocioł, żeby zaspokoić potrzeby przemysłu zbrojeniowego), już w wolnej Polsce zawiązali stowarzyszenie odbudowy fontanny. Dzięki temu nowa rzeźba stanęła z powrotem w parku Kazimierza Wielkiego i chyba tylko jej niedawnym powrotem (2014 r.) można tłumaczyć fakt, że jest ona poza Bydgoszczą nadal tak mało znana.

Połączenie parków i sztuk stanowi jedną z wizytówek Bydgoszczy, zwłaszcza że nie zawsze są to sztuki wizualne! Jednym z zupełnie niezwykłych przykładów na wykorzystanie tych miejsc jest park Jana Kochanowskiego umiejscowiony między Zespołem Szkół Muzycznych, Akademią Muzyczną i Filharmonią. Grzechem byłoby nie nadać mu więc muzycznego charakteru. I faktycznie, prócz bardzo wielu pomników znanych kompozytorów jest tam również jedyny w Polsce muzyczny plac zabaw:D Domyślam się, że miejscowe dzieci radzą sobie z nim lepiej niż my:

Koncert na trzy ręce i telefon;)

Wracamy. Impreza na barce wkrótce się zacznie. Porzucamy więc epickie pomniki i rozśpiewane parki. Krocząc ulicą Gdańską widzimy nagle siedzącego na ławeczce jegomościa z notesem w ręku i dziwną maszyną do pisania. Siedzi i wygląda jakby przyszło mu do głowy oczywiste rozwiązanie jakiegoś problemu i… jest z brązu.

To Marian Rejewski, człowiek, który wygrał II Wojnę Światową. Ba! Człowiek, który wygrał ją zanim ona się w ogóle zaczęła! Rejewski był bowiem szefem zespołu (Henryk Zygalski, Jerzy Różycki), który jeszcze przed wybuchem wojny złamał szyfry osławionej niemieckiej Enigmy. By to zrobić Rejewski wynalazł tzw. bombę kryptologiczną, czyli pradziadka dzisiejszych komputerów. W praktyce polski wywiad mógł więc czytać zaszyfrowane meldunki niemieckie jeszcze zanim zaczęła się wojna (czemu więc doszło do jej wybuchu?!). Po klęsce września wszystkie rezultaty prac zespołu Rejewskiego przekazano aliantom. A więc, gdyby nie Polska i ten niezwykły Bydgoszczanin, losy II Wojny Światowej mogły potoczyć się zupełnie inaczej!

Tu nachodzi mnie refleksja nad stanem polskiego ducha. O Ławeczce Mariana Rejewskiego dowiedzieliśmy się jeszcze przed przyjazdem do Bydgoszczy, ale mieliśmy nieco kłopotu żeby ją znaleźć (google nie pokazuje jej od razu, jak np. Przechodzącego przez rzekę). Jest to bowiem dość niewielki pomnik i stoi całkiem na uboczu w mniej reprezentacyjnej dzielnicy Bydgoszczy. Tymczasem w samym jej centrum, na Starym Rynku stoi ogromny monumentalny Pomnik Walki i Męczeństwa Ziemi Bydgoskiej.

Człowiek który jest, mówiąc bez ogródek najbardziej zasłużonym dla historii świata Bydgoszczaninem, stoi gdzieś z boku i można go nawet nie zauważyć! A na środku miasta sterczy gigantyczna pochwała miejscowej tragedii! Chcę być dobrze zrozumiany. Nie chodzi mi o to, że męczeństwo mieszkańców ziemi bydgoskiej jest mało znaczące lub nie zasługuje na pomnik. Wręcz przeciwnie! Ale sukces jakim była praca Rejewskiego powinien chyba zajmować PIERWSZE MIEJSCE przed martyrologią i poświęceniem życia. Tak rozkładając akcenty jak ma to miejsce teraz, jaki dajemy przykład następnym pokoleniom?! Ginąć (może nawet i bezsensownie) to jest rzecz najważniejsza, a wytężona praca na dla pokoju, praca nad rozwojem technologicznym, to rzecz drugorzędna i niemal nie warta uwagi.

Marian Rejewski na ławeczce
Niepozorna ławeczka wielkiego Mariana Rejewskiego, stojąca na uboczu
Gigantyczny Pomnik Walki i Męczeństwa Ziemi Bydgoskiej na Starym Rynku

Przecież gdyby do wojny nie doszło lub gdyby Polska jej nie przegrała, wynalazki Rejewskiego mogłyby sprawić, że to Polacy wymyśliliby pierwszy komputer (wymyślili zresztą, ale to materiał na zupełnie inny wpis)!

Z tego miejsca można jedynie apelować do Bydgoszczan, żeby zastanowili się nad tym kogo i w jakiej „kolejności” czczą. Niemniej z sytuacji tej płynie lekcja dla wszystkich Polaków. Czy my nie mamy czasem tej strasznej przypadłości, że wynosimy na piedestały porażki, a o sukcesach nie pamiętamy (patrz Muzeum Powstania Warszawskiego i Muzeum Bitwy Warszawskiej, lub raczej jego brak)?

Wracając na chwilę do Rejewskiego. Należyte uczczenie tej postaci jest ważne jeszcze z jednego powodu. W kraju jest on jako tako znany (choć mógłby być bardziej), ale za granicą nie wie się o nim nic! Brytyjczycy twierdzą, że to oni złamali szyfry Enigmy, bo to w Bletchley Park działał ogromny ośrodek deszyfrażu. Ba! Nawet w polskiej prasie można znaleźć informacje, że to Brytyjczyk Alan Turing jest autorem tego odkrycia! Myślę więc, że promowanie Mariana Rejewskiego jest w interesie nie tylko Bydgoszczy, ale całej Polski!

Rybka, barka i literatura

Wracamy na barkę. Jesteśmy nieco spóźnieni, więc impreza trwa na całego. Grają Cynamony, bydgoska kapela, która stworzyła kilka utworów inspirowanych twórczością Jerzego Sulimy-Kamińskiego. Są też odczytywane fragmenty z jego książki „Okruchy Pamięci”, a przez cały czas można raczyć się wyśmienitymi kanapkami z pastą rybną przepisu Błażeja Mirota, kucharza z Kuchni Pałacowej, restauracji Pałacu w Ostromecku.

Można kupić „Okruchy Pamięci”, na pobliskim stoisku. Podchodzimy do niego i zaczynamy się zastanawiać. Kupić, nie kupić? Okazji pewnie więcej nie będzie, a przez internet to co innego. Dziewczyna, która je sprzedaje z żywiołowością rudzika zaczyna roztaczać przed nami różne opcje zakupowe i możliwości zamówienia książki: telefonicznie, przez internet, z dedykacją(!) i bez.

Nagle ni z tego ni z owego pojawia się Adam z wielkim, starodawnym megafonem w kształcie tuby.

— Na dole jest antykwariat. — uśmiecha się porozumiewawczo. — Polecam zajrzeć.

Porzuciwszy więc „Okruchy Pamięci” schodzimy pod pokład i odkrywamy całą salę z pracami Jana Tuszyńskiego zarzuconą książkami. Dla tych, którzy czytają blog od niedawna, wizyta w antykwariacie jest dla mnie i Hani czymś, czym dla statystycznej kobiety jest wizyta w sklepie odzieżowym. Wpadamy więc między rozstawione na stołach pudła z książkami i wybieramy jedna za drugą, co ciekawsze pozycje. Po niedługim czasie uzbierała się nam całkiem spora kupka.

— Tylko gotówką. — mówi Wiola z antykwariatu Szperalnia.pl, która zapewniła nam tą ucztę.

Trzeba lecieć do bankomatu. Ale ile pieniędzy potrzeba? Tych jest dziesięć… ale jeszcze Sulima-Kamiński.

— Dobra, to ja pójdę. — zgłasza się Hania i wyrywa na stały ląd, zanim zdążę coś powiedzieć.

Zostaję więc w sali z książkami, raczę się kawką i przyglądam przewijającym się przez barkę ludziom. Moją uwagę przyciąga kobieta o włosach czarnych jak skrzydło kruka, która… rozdaje autografy.

Wpada Hania.

— Jeden bankomat nie działał! Poszłam do innego, a tam nie było dość gotówki.

— Ale starczy na wszystkie książki?

— Chyba wystarczy.

Robimy więc od Wioli jej część naszych zakupów i ruszamy w stronę stoiska jubilata, kiedy przypominam sobie o rozdawczyni autografów.

— Pani jest pisarką? — pytam jak ostatni ciućmok.

— Tak, a to są moje książki.

Tajemnicza autorka okazuje się być nikim innym, jak Małgorzatą Grosman, znanym piewcą Bydgoszczy i twórcą takich powieści kryminalnych jak Mord na zimnych wodach czy Horoskop zbrodni. Ucinamy sobie krótką pogawędkę. Zwierzam się z moich literackich aspiracji i zaczyna się intelektualna uczta. W międzyczasie ustalamy z Hanią, że Sulima musi poczekać, a zdecydujemy się na Horoskop zbrodni, jako pozycję, na którą można mieć z dedykacją autora!

Hania jednak nie była by sobą, gdyby nie załatwiła tego co wydaje się nie możliwe. Rusza więc na stały ląd, by kupić „Okruchy pamięci” na miejscu, ale opłacić je przelewem.

Rozmowa z Panią Małgorzatą trwa w najlepsze, kiedy Hania wpada jak bomba pod pokład po raz drugi, prowadząc sprzedawczynię wspomnień Sulimy ze słowami.

— Koleżanka też pisze o Słowianach.

Koleżanka okazuje się być Camille O’Naill (pseudonim), autorką takich książek jak Sucinum. Tajemnice bursztynowego szlaku, czy Korona cienia, powieści fantasy inspirowanych słowiańską mitologią. Rozpoczyna się prawdziwa literacko-intelektualna burza umysłów i ku własnemu zdziwieniu wzbudzamy nie mniejsze zainteresowanie we wspomnianych autorkach, niż one we mnie. Wszyscy proszą mnie o kontakt i tytuł mojej przyszłej książki (Jarki Głaz dla zainteresowanych;). Wierzcie mi doznanie metafizyczne dla autora, którego jedynym recenzentem, jak na razie była szuflada.

Całe to spotkanie kończy się w Kubryku, legendarnym lokalu Bydgoszczy, wraz ze wszystkimi poznanymi dziś ludźmi.

Podróż do Bydgoszczy była dla nas metafizyczna. Zwłaszcza dla mnie, aspirującego pisarza. Niezwykłe miejsca, wspaniali ludzie i piękne widoki na zawsze zostaną w naszej pamięci. Na Barce Lemara zostawiłem serce. No nic. Może jak dostaną w końcu ten holownik, to odwiozą mi je do Gdańska.

Jatki niedaleko Rynku w Bydgoszczy
Uliczka Jatki ma w sobie wiele magii choć jest króciutka:)
pomnik Kazimierza Wielkiego III
Pomnik Kazimierza Wielkiego III-króla polskiego, który nadał prawa miejskie Bydgoszczy w 1346 roku