– No ale o co panu chodzi? – ekspedientka w okienku oznaczonym napisem „Kasa biletowa SKM” stara się być miła, choć zdaje się, że w jej mniemaniu powinienem lepiej przyjrzeć się rozkładom pociągów.
– Chce dojechać do Babiego Dołu. Wie pani. Najbliższa SKM-ka jest za jakiś czas. Jeśli jedzie tam pociąg innej relacji, to chce po prostu nim pojechać.
I wtedy padają słowa czarniejsze od skrzydeł kruków z „Gry o Tron”.
– Ale żaden inny pociąg tam nie jeździ. Najbliższy jest o 14.03.
Jest 11.05. Przed nami trzy godziny bezproduktywnego czekania, podczas gdy moglibyśmy podziwiać jedne z najstarszych budowli na ziemiach polskich. Człapiemy na pączka i kawę. Trzy godzinki jakoś lecą, choć bez dużej late mogłoby się nie udać.
W końcu wybija odpowiednia godzina. Szukamy właściwego peronu. Jest. Stoi piękny, nowy, lśniący i… nabity jak rewolwer Brudnego Harego pociąg. Walizki, rowery i torby zaściełają podłogi. Co się dziwić, ta nitka SKM (Szybkiej Kolei Miejskiej, dla niewtajemniczonych) przebiega bowiem przez Port Lotniczy im. Lecha Wałęsy, na Rębiechowie. Trudno. Może za lotniskiem będzie już luźniej… Nic z tych rzeczy. Pociąg SKM, relacji Wrzeszcz-Kościerzyna to często jedyny publiczny transport łączący ponad 20 miejscowości. Nic więc dziwnego, że chętnych do przejażdżki nie brakuje.
Za oknem widoki jak z obrazka. Cudownie pofałdowany krajobraz Kaszub nabity sosnami jak ogromny jeż. Nie możemy się doczekać. Podróż trwa około czterdziestu minut. Wysiadamy na dworcu pośrodku niczego.

Jeżeli oczywiście za „nic” uznamy przepiękne sosnowe lasy skąpane w słońcu. Idziemy leśną drogą wśród pięknych sosen. Szutrowy trakt wije się senpertynami, to wznosząc się i opadając. Wije się… i wije. W pewnym momencie, stwierdzamy, że coś jest chyba nie tak i już dawno powinniśmy dojść ma miejsce. Dopiero wtedy w ruch idzie wtedy Google Maps i okazuje się, że powinniśmy iść w zupełnie drugą stronę. Kiedy już myślimy, że trzeba będzie się wracać nagle spotykamy żywą duszę. Pani zbiera sobie zioła w lesie. Głównie dziurawiec. Na naszą miłą prośbę postanawia doprowadzić nas do cywilizacji. Wyprowadza nas na ścieżkę do Babiego Dołu, a sama jedzie dalej w las, zupełnie jak elf w bajce.
W końcu jakoś bliżej. Idąc wskazaną przez leśnego przewodnika ścieżką, wychodzimy tuż obok restauracji „Schabowy Raz”, przydrożnej jadłodajni rozsławionej przez program „Kuchenne rewolucje”. W pierwszym odruchu chcemy tam coś zamówić, wzbogacając swój materiał, ale zbliżywszy się do wejścia, uświadamiamy sobie, że grupka ludzi, która tam stoi, to nie impreza firmowa. To ludzie czekający na stolik. Powaga. Przydrożna karczma. Parking zawalony. Ludzie przyjeżdżają z innych miast lub zatrzymują się po drodze i… stoją w kolejce, grzecznie czekając na stolik! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Po szybkiej wymianie spojrzeń robimy w tył zwrot i ruszamy w stronę prawdziwej gwiazdy dzisiejszego programu – Cmentarzyska Gotów w Babim Dole (wbrew pozorom miejsce nie ma nic wspólnego ze stanem psychicznym wymagającym od naszych kobiet pochłaniania zawrotnych ilości lodów).
Na początek kilka słów kim byli Goci i skąd się wzięli w tym miejscu.
W pierwszym wieku naszej ery pewne germańskie plemię postanowiło opuścić swoje ciepłe pielesze w dzisiejszej Szwecji i ruszyć w stronę południowych wybrzeży Bałtyku. Dziś nie wiadomo czy ówczesny socjal był niewystarczający, czy może przyciągnęły ich dużo niższe ceny alkoholu, dość, że zapakowali swój dobytek na trzy statki i przecięli nimi Bałtyk trasą zbliżoną do tej, jaką dzisiaj pływa prom Gdańsk-Nynäshamn. Muszę powiedzieć, że zawsze fascynowała mnie opowieść o zmieszczeniu całego plemienia na trzech statkach. Dziwiło mnie to w czasach, gdy jak chyba wszyscy po raz pierwszy słyszący te historie, wyobrażałem sobie gotów płynących na wikińskich drakkarach na czterdziestu chłopa każdy.
Pomyślcie sobie, jak musiałem się czuć, gdy dowiedziałem się, że łodzie okresu rzymskiego były dużo mniejsze, niż owe drakkary.
Wracając jednak do naszej opowieści. Śmiałkowie w trzech łodziach to oczywiście Goci, ale jak się zaraz okaże nie tylko. Kiedy bowiem dwie pierwsze łodzie dobijają do brzegu, trzecia jest jeszcze daleko na morzu i przypływa dużo później. Załoga pierwszych dwóch nadaje ostatniej grupie przydomek „gepanta” co znaczy „leniwy” (określenie bardzo na miejscu dla kogoś, kto na wiosłach przepłynął Bałtyk;). Od tych „leniwych” pochodzić miało plemię Gepidów, bardzo blisko spokrewnionych z Gotami, którzy przeszli z nimi całą drogę na południe i koniec końców, w VI w. założyli swoje państwo na terenie Panonii.

Ale po kolei. Wszystkie łodzie są już w komplecie. Na plażę wychodzi więc Berig, król Gotów i bierze nową dla siebie ziemię w posiadanie nadając jej nazwę Gotiskandia (mimo usilnych prób nie znalazłem tłumaczeń dokładniejszych niż ,,Skandia Gotów”. Biorąc pod uwagę, że mianem Skandii określano wtedy Skandynawię można to pewnie rozumieć jako ,,Skandynawia należąca tylko do Gotów”. Najwyraźniej nie specjalnie lubili się dzielić ziemią z sąsiadami, co z resztą rzuca ciekawe światło na przyczynę ich wędrówki.
Teraz czytelnik może powiedzieć: „Też mi historia! Ktoś tam przypłynął, ktoś się spóźnił, a ktoś inny postanowił, że nazwie Pomorze Gdańskie 'Kurnikowem Wielkim’. No i co z tego?”
Ano to, że relacja o tych wydarzeniach jest najstarszą tak dokładną relacją o wydarzeniu historycznym z terenu ziem polskich. Wcześniejsza relacja Pliniusza Starszego o podróż rzymskiego ekwity nad Bałtyk pozwala nam jedynie domniemywać, że chodzi o terytorium Polski i nie pozostawia żadnych szczegółów na temat naszego kraju. Dzieło Pyteasza z Massali jest znane we fragmentach i nie ma pewności, czy opisuje wybrzeża Bałtyku, nie mówiąc już o Polsce. Odnośnie do Germanii Tacyta możemy mieć nieco więcej pewności, ale wciąż jest to głównie wyliczenie ludów, z ogólną charakterystyką etnograficzną, nie zaś źródło stricte historyczne. Na tym tle Getica Jordanesa (bo tak nazywa się dzieło opisujące wspomniane wydarzenia) stanowi ciekawą odmianę i jak będziemy mogli się przekonać, nie tylko w kontekście „obcych” Gotów.
Wróćmy jednak do naszej podróży. Pożegnawszy nabitą jak kolubryna pod Częstochową restaurację „Schabowy Raz”; ruszamy dalej drogą nr 20 na pd.-wsch. Już po chwili zalotnie mruga nam znak z napisem „Kręgi Kamienne Trątkownica 2 km”… Nie wierzcie tym dwóm kilometrom. Trzeba iść z 15. Czemu Trątkownica? Nie wiem.
Odległość w niczym nas nie zraża, zwłaszcza że przyroda dookoła i kompletna głusza obezwładniają. Idziemy sobie spacerkiem, mijając kolejne szkółki leśne, aż naszym oczom ukazuje się parking i niewielka altana, a już po chwili po lewej stronie zaczynają majaczyć wniesienia kurhanów.
Udziela mi się wzruszenie. Zaczynam biegać po okolicy, przyglądając się każdemu fragmentowi ziemi. Za moich czasów wyglądało to nieco inaczej, ale poza lekko rozbudowaną infrastrukturą, nic się nie zmieniło. Bez trudu znajduje miejsce, gdzie był nasz pierwszy wykop…
No tak. Zapomniałem Wam powiedzieć. Nasza podróż do Babiego Dołu to nie jedynie wycieczka śladami antycznych ludów. Ma ona również charakter sentymentalny.
Po pierwszym roku archeologii maiłem bowiem ten zaszczyt i przywilej uczestniczyć tu w badaniach archeologicznych pod kierownictwem Pani prof. Magdaleny Mączyńskiej z katedry Okresu Rzymskiego i Wędrówek Ludów Instytutu Archeologii Uniwersytetu Łódzkiego (Nie krępujcie się. Ukłucie zazdrości jest jak najbardziej na miejscu).
Wspomnienia wracają ze zdwojoną siłą. Bez trudu znajduje miejsce, gdzie był nasz wykop. Dziś mieści się tam altana dla zwiedzających (dziwnie się w niej siedziało ze świadomością, że kilkanaście lat temu eksplorowaliśmy tam groby;). Jednocześnie same kurhany (dziś jedyny wyeksponowany element cmentarzyska) wyglądają dużo ładniej niż wtedy. Porośnięte są wrzosem, a między nimi snuje się całkiem ładna ścieżka. Bardzo malownicze miejsce. Zwłaszcza, że kompletnie ukryte w lesie i trzeba się nieźle natrudzić, żeby je znaleźć. Idealna miejscówka na wycieczkę rowerem lub odrobinę szalonej eksploracji w przerwie od na przestrzał opisanych w przewodnikach zabytków Trójmiasta.
Siedząc na ławce jakieś pięćdziesiąt centymetrów nad pochówkami starożytnych Germanów, rozmawiamy sobie w najlepsze, kiedy przypomina mi się jak plantując warstwę do dokumentacji wywaliłem na hałdę pół ciałopalnego pochówku.

Mało nie padłem wtedy trupem ze strachu. Oczywiście nie truposz mnie przerażał, ale Pani Profesor, która jak oczekiwałem, zaraz urwie mi głowę. Szczęściem, akurat stała odwrócona. Szykując się na niezły łomot; pociągnąłem za rękaw koleżankę z piątego roku i nie mogąc wydobyć z siebie głosu, pokazałem na to co zrobiłem. Ta rzuciła tylko okiem i wydarła się na całe gardło „Mamy kolejnego!”. Nogi się pode mną ugięły. Pani profesor odwróciła się, poważnym spojrzeniem zlustrowała skalę zniszczeń; po czym stwierdziła z właściwym dla siebie urokiem: „Pan Muppet znalazł pochówek (wydało się! Tak! Na studiach miałem ksywę Muppet, ale w tamtych czasach pluszowe kukiełki nie kojarzyły się negatywnie;). Proszę więc pójść po miarę i papier milimetrowy. Zadokumentuje Pan swoje znalezisko.”
Uff. Myślałem, że będzie gorzej. W końcu to były praktyki, cieszyłem się więc, że i ja będę mógł zrobić coś więcej niż tylko machać łopatą.
Szybko jednak zadowolenie zmieniło się w czarną rozpacz, gdy dosłownie minutę odkąd zaczęliśmy zdejmować wymiary, zaczął padać rzęsisty deszcz. Oczywiście w takich chwilach wszyscy przerywają pracę i wracają do bazy… wszyscy, którzy nie muszą akurat niczego zadokumentować!
Deszcz lał, a na wykopie zostałem ja z rozwijaną miarką; Śp. dr Agnieszka Urbaniak robiąca podrys (ja robiłbym to dziesięć razy dłużej) i pani Profesor, która jak na Kapitana załogi przystało, mokła razem z nami wnosząc merytoryczne uwagi i pobrzękując kompletem swoich bransoletek.
Jakoś udało nam się doprowadzić sprawę do końca, ale jeszcze dziś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to duch Gota zesłał ten deszcz w zemście za rozpłatanie go łopatą.
To wspomnienie pcha nas w dalszą drogę (jeszcze pan „przyjarany” uzna, że dostał drugą szansę;). Szukając miejsca, gdzie była nasza baza; zastanawiamy się nad dystansem, jaki musieli pokonać potomkowie naszego „przypieczonego” przyjaciela; gdyż wędrówka Gotów na Pomorzu się nie kończy. Niemal od momentu przybycia zaczynają oni dążyć w stronę Morza Czarnego, gdzie docierają w połowie III w. Tam też po raz pierwszy zarysowuje się podział na Wizygotów (Zachodnich) i Ostrogotów (Wschodnich). Jeśli ktoś kojarzy faceta imieniem Teodoryk Wielki, to on był właśnie Gotem Wschodnim. Tutaj też ma miejsce wydarzenie, które Polak odbierze nieco cieplej. Król gocki Winitar prowadzi wojnę z plemieniem Antów i ich wodzem Bozem. To plemię to pierwsi źródłowo poświadczeni Słowianie, a Boz jest ich najstarszym znanym wodzem. Niestety nasi antenaci dostają w skórę (ale może i dobrze, bo o porażce Winitara – Jordanes by nie napisał i nic byśmy nie wiedzieli).
W 370 r. n.e. Hunowie wpadają do Europy i można by powiedzieć, że robią jej z d… „Jesień Średniowiecza”, gdyby nie fakt, że średniowiecze jeszcze się nie zaczęło. Zaczyna się za to okres Wędrówek Ludów. Jedna z najbardziej burzliwych epok w dziejach Europy. W niej również Goci odgrywają niepoślednią rolę. Już mówię o co chodzi: jeśli wyobrazimy sobie Europę jako stół bilardowy, a Hunów jako białą bilę, to Ostrogoci są tą, która znajduje się na czubku trójkąta. Co dzieje się potem? No cóż, chyba najlepiej oddaje to cytat z „Mars napada” Kazika „wszędzie ruchawka zniszczenie i pożoga”.
W skutek dokładnego blendowania kontynentu nasi bohaterowie lądują ostatecznie w Italii (tzn. Ostrogoci, bo Wizygoci w Hiszpanii). Tam funkcjonują sobie całkiem nieźle (zwłaszcza za wspomnianego Teodoryka Wielkiego), aż ostatecznie zostają pobici przez „długobrodych” czyli Longobardów (Wizygoci przez Arabów).
A co z Gotami z Pomorza? Tymi „naszymi”. Ano mieli się całkiem dobrze, do VI w. kiedy postanowili (jak zresztą wszyscy na terytorium Polski) wyemigrować. Naukowcy dotąd spierają się o to, czy w latach 500-600 po Chrystusie była jakaś Unia Europejska, ale pewnym jest, że z Polski wyjechało wtedy więcej ludzi niż po 2005 r.
Czy więc nie został po nich żaden ślad? Nic, prócz cmentarzysk w Babim Dole, Odrach, Węsiorach, Leśnie, Grzybnicy (te w Babim są najmniejsze;), dziesiątek innych gdzie po prostu nie ma kręgów kamiennych, setek innych stanowisk archeologicznych, no i kilku słów.
W języku polskim pochodzenie gockie mają bowiem: książę, hełm, Włoch, chleb, chlew, osioł, wielbłąd, lek, szkło, kocioł, pułk, miecz, cesarz, lichwa, chyża (chałupa połączona z oborą), chełm (wzgórze) i chędożyć (naukowcy są zgodni, że sama czynność była znana już wcześniej;).

Jak widać, chyba nie wszyscy Goci wyemigrowali „za chlebem”; (swoją drogą ciekawe jak mówili na emigrantów – Gotonia?) i coś po nich zostało.
Tego ostatniego nie można powiedzieć po miejscu, w którym obozowała nasza ekspedycja. Coś, co zapamiętałem jako polanę z kilkoma drzewami. Stało się regularnym, gęstym lasem. Dziwnie było się tam zjawić po 13 latach. Trochę tak jak zajść w dorosłym życiu do swojego przedszkola. Surrealistyczne wrażenie, że to miejsce się zna, ale przecież wtedy było tyle uczuć, wrażeń i emocji. To nie może być tu!
Przechodząc między drzewami; uszami wyobraźni słyszę dźwięk dzwoneczka. Pani Profesor miała tyleż niehumanitarną co skuteczną metodę budzenia nas co rano. Szła przez obóz z dzwoneczkiem i zatrzymując się, przed każdym namiotem z osobna dzwoniła i wywoływała każdego studenta z imienia. „Dzyń, dzyń, dzyń! Panie Muppecie. Pobudka!” Dla tych, którym nie wydaje się to, aż takie straszne dodam, że robiła to tak długo, aż delikwent wystawił głowę z namiotu i powiedział „Już wstaję.” Sierpień był wtedy deszczowy, a przed 6:00 powietrze miało może 5 stopni. Po kilku dniach cały obóz przebudzał się na odgłos odpinanego suwaka namiotu Pani Profesor.
Widzieliśmy już wszystko. Żegnając nadraduńskie łąki, ruszamy na stację kolejową. Z tego miejsca bliżej nam do Kiełpina Kartuskiego, niż do Babiego Dołu, więc tam się udajemy. Częściowo asfaltowa droga położona jest w kotlinie, w której leży również samo miasto. W takich miejscach nie dziwi skojarzenie Kaszub ze Szwajcarią. Krajobraz jest niemal górski. Wzniesienia, lasy i malutkie miasteczko przycupnięte na brzegu. Po prawej stronie, nad brzegiem rzeki zatrzymali się kajakarze. Właśnie kończy się spływ Radunią. Ludzie wyciągają na brzeg długie łódki. Ktoś się przebiera, ktoś wyciera ręcznikiem. Ludzie żegnają się i rozchodzą do samochodów.
Idziemy dalej w stronę upragnionego dworca. Wycieczka może krótka, ale zrobiliśmy jak dotąd kilkanaście kilometrów. Zaczynamy to odczuwać.
Docieramy do Kiełpina Kartuskiego. Mieścina jest mała, ale po długiej wędrówce przez las wydaje się metropolią. W porównaniu z nią kręgi Gotów zdają się wątłym mirażem. Ale może to i dobrze. Kamienne wesele, bo tak miejscowa tradycja określa kręgi, pozostanie pewnie jeszcze długo przedziwną tajemnicą skrytą wewnątrz kaszubskiego boru.




