Fontanna di Trevi nocą

Rzymskie wakacje cz. 10 – Ravioli i Trevi

Na wieczór chcemy sprawdzić szeroko przyjętą w środowisku naukowym tezę, że Fontanna Di Trevi nocą wygląda obłędnie.
Wsiadamy więc w autobusik i mkniemy przez puste miasto. O 10.00 nawet centrum jest puste jak Teremiski po zawiei zimą. Nawet żywego ducha. Rozumiem, że jest czwartek, ale tyle się słyszy o przyzwyczajeniach południowców, którzy jakoby dopiero późnym wieczorem odżywają po koszmarze upalnego dnia. Dopiero wtedy wypełzają z domów na wczesną kolację. Nic z tych rzeczy. Wygląda na to, że Łódź jest w czwartkowe noce, bardziej zatłoczona niż Rzym.

Wysiadamy za Weneckim i idziemy z buta. Między kamieniczkami jest trochę lepiej. Tu kręcą się ludzie i widać otwarte restauracje, ale i te powoli się zamykają. Sytuacja zmienia się dopiero na niskiej orbicie fontanny. Knajpy są pełne, a na placu znowu stoi pięć tysięcy ludzi. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to ci sami, co wczoraj. Przyrośli do bruku i sterczą tam drugi dzień. Wciskacze tandety wszelakiej na pewno są ci sami. Wiem, bo tutaj robią wokół siebie wyjątkowo dużo szumu i chcąc, nie chcąc człowiek ich zapamiętuje.

Nocą di Trevi jest równie urzekająca co za dnia.

A! Miałem mówić o fontannie… No właśnie. Moje wrażenia mogę określić tak. Wygląda jak… Fontanna di Trevi nocą. Szału nie robi. Tzn. nadal jest zachwycająca, ale nie można tego porównać z pierwszym wrażeniem. Zresztą teraz nadeszliśmy od ulicy która jest dużo wyżej niż monument, co pewnie też się złożyło na taki osąd. Koniec końców żadne sztuczne, nocne oświetlenie nie może się równać z tym obłędnym lazurem, którego nabiera tu woda w ostrym słońcu.

Ravioli jest złotem

Cykamy foty dla porządku i rozglądamy się za knajpą do przycupnięcia na chwilę. Miejsca znajdujemy dopiero w pewnym oddaleniu od zabytku. Malutka knajpka z równie malutkim ogródkiem który zajmuje pół malutkiej uliczki. Siadamy i zanurzamy się w karcie. Stolik stoi krzywo, bo bruk pod nami jest pofałdowany. Podchodzi kelner, na oko Japończyk, czy Koreańczyk, z uśmiechem na pół Palatynu i pyta o zamówienie.
Ja nie wiele myśląc biorę risotto, ale Hania się waha. Sprawa się przeciąga, a kelner zaczyna sobie robić z niej żarty. Myślicie, że był wulgarny. Nic z tych rzeczy. Totalnie włoska nonszalancja w azjatyckim ciele. Robi sobie podśmiechujki, nie przestając się uśmiechać, aż w końcu sami się śmiejemy, a Hania stawia na ravioli.

Kelner odchodzi, a mi jak to mi, włącza się jakiś słowotok. Nie pamiętam o czym gadałem. Hania z właściwą sobie cierpliwością przytakuje mi i stara się sprawiać wrażenie zaaferowanej;) Przychodzą nasze dania, a ja poniesiony falą monologu gadam dalej nawet nie spróbowawszy. Hani talerz do połowy pusty, a w moim risotto grają świerszcze. W końcu zapowietrzywszy się

stwierdzam, że może spróbuje. Urywam w środku zdania, wkładam widelec do ust i… zapominam o czym mówiłem. Mówię serio! Tak dobrego risotto w życiu nie jadłem! To nawet nie było risotto! To był chyba jakiś bóg potraw, który zszedłszy na ziemię przybrał postać risotta! Rozpływam się jak masełko, którym był nasączony ten ryż. Hani ravioli też pierwsza klasa, choć osobiście wolałem swoją potrawę;) Obezwładnieni tym bogactwem smaku ruszamy powoli w drogę powrotną. Trasa wypada nam przez plac z fontanną, więc mijamy rozwrzeszczany tłum w nadziei, że zaraz zastąpią go puste ulice śródmieścia.

W Trattoria Scavolino jadłem najlepsze risotto na świecie.

Już jesteśmy na samym placu, kiedy ni z tego ni z owego podchodzi do mnie wieki murzyn i wyciąga grabę jak stary kolega. Zmęczenie, najedzenie, błogość usypiają moją czujność. Podaje mu rękę. Wiem, że nie powinienem, ale w tym właśnie momencie opuściłem gardę i ktoś to dostrzegł.
Murzyn ciągle trzymając mnie za łapę zaczyna gadać jakieś bzdury „O popatrz. Tu czarne, a tu białe” pokazuje na nasze ręce. Zanim się obejrzałem wkłada mi na rękę gównianą bransoletkę ze skóry (nie dałbym za nią funta kłaków). Ja protestuje, a ten do mnie, żebym się nie martwił, bo to taki gift za darmo. Bo mi dobrze z oczu patrzy. Myślę „Rób se chłopie co chcesz, ale daj mi spokój”. Zapina mi tę bransoletkę i mówi „To daj grabę na pożegnanie”. Ja podaje, a ten przyciąga mnie do siebie i zaczyna nawijać „Słuchaj stary. Tu nie ma pracy. Mam dużą rodzinę. Nienawidzę sprzedawać tych bransoletek, ale nie mam wyboru. Bieda panie”. W takim momencie to już koniec.

Jesteś zmanipulowany. Musiałbyś być jakimś Jamesem Bondem, żeby w takiej chwili odpowiedzieć nie. Na szczęście pomni, że w Fontannie di Trevi pływają piranie, nie wzięliśmy ze sobą zbyt wiele gotówki. Zapłaciłem rachunek w knajpie, więc zostało mi dosłownie kilka klepaków. Wyciągam mu trzy euro, a ten jak legionista pierwszego dnia. Jakby zobaczył gówno. „Nie! To za mało! Co ty sobie wyobrażasz?!”.
„No to” myślę sobie „Teraz ja cię zmanipuluje”. Wkładam mu trzy Eurasy do łapy, odwracam się na pięcie i maszeruje przed siebie. Jeszcze w ulicy słyszę jego narzekania. Bransoletkę wyrzucam do pierwszego kosza. Cały się trzęsę z wściekłości. Spytajcie Hani. Bluźniłem całą drogę do autobusu. Bieda i wielka rodzina, a za warty dziesięć centów szajs, trzeba zapłacić przynajmniej dwadzieścia euro, a i to pewnie by go nie usatysfakcjonowało. Odechciewa mi się fontann, risotto i wszystkiego. Wracam do domu i idę spać.

Choć wydaje się to niemożliwe, Rzym nocą jest jeszcze bardziej tajemniczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *