Wychodzimy z lekko ocienionego dziedzińca na przesmażony jak olej w chińskiej budce plac. Dlaczego czasy Nerona to najchętniej ekranizowanych okres w kinie? Bo żeby mieć płonący Rzym, wystarczy poczekać do 12.00. Taki suchar;) Pytamy się kogoś z obsługi, jak dojść do Ust Prawdy i rozpoczynamy swoją drogę krzyżową. Brakuje tylko szydzących Żydów. Słońce smaga nas lepiej niż rzymscy legioniści i „waży” chyba tyle, co dwanaście krzyży. „W prawo, a na światłach w lewo”. Skręcamy. Nie ma świateł, a w lewo oznacza zawracającą jezdnie. Dobra, może upał przestawił język w moim wewnętrznym translatorze. prawo i na światłach w lewo”; komuś tu się chyba Google Maps zwiesiło. Idziemy. Ulica prowadzi jakimiś opłotkami. Z kostki pamiętającej Mussoliniego wyrastają chabazie jak baobaby. Po prawej niemal jednostajny mur. Po lewej płot, za którym piętrzą się gmachy Forum Romanum. Cień zrobił sobie urlop. Słońce odbija się od wszystkiego i to wbrew fizyce prosto w nasze twarze.
Sfrustrowani wchodzimy w
bramę, żeby zasięgnąć języka. Coś między warsztatem
samochodowym a pracownią artystyczną. Hania pyta, a ja patrzę na
jedną trzecią butelki Nestlé, modląc się, żeby to
wystarczyło.
Mamy szczęście. Z instrukcji zostało tylko samo
„na światłach w lewo”.
Faktycznie. Daleko przed nami majaczą
światła. Po lewej sterczy kościelna wieża przywołująca na myśl
bazylikę w Rawennie (artystka-mechanik wspominała coś o kościele).
Obok jest maleńki park, ale i tu cień ma wychodne, a dookoła
jeżdżą samochody. To chyba jakaś przelotówka. Gorąco i hałas
są nie do wytrzymania. Szczęśliwi, że jesteśmy już u celu;
idziemy do bizantyjskiego kościoła. Usta powinny znajdować się
właśnie tu. Podchodzimy i… idziemy dalej. Usta są. Owszem. Tyle
że w przeszklonym podcieniu i żeby wsadzić w nie łapę … trzeba
odczekać w kolejce. Nie, nie trzeba płacić, tyle że kolejka ma
chyba pięćdziesiąt metrów.
Trastevere
No way! Mówimy sobie i odwracamy się w stronę parczku i wściekłej fali rozgrzanych samochodowych blach. Za tą rzeką spalin powinien znajdować się Tyber, a za nim… No jak myślicie co? Nie. To też nie. Ee eh! Chyba rozumie się samo przez się, że… Zatybrze!: D
Tak. Ta dzielnica nędzy i rozpaczy z Quo vadis dzisiaj też w pewnym sensie jest zaściankiem tyle, że turystycznym. Czytając o tym przed wyjazdem; myślałem sobie „Aha. To pewnie znaczy, że będziemy mieli mniej podeptane stopy niż na Aventynie”. Ale nie! Tu faktycznie panuje cisza i spokój. Turystów praktycznie nie ma. Miejscowi siedzą w domach albo na balkonach. Zupełnie inny świat. Pamiętacie scenę z „Adwokata Diabła”, kiedy Keanu Reeves wychodzi ze szpitala i Nowy York jest pusty? Tu jest podobnie. Niby te same uliczki co za rzeką, ale nie ma nikogo.
Na Zatybrze wybieramy się z myślą o szamaniu. Podobno ta turystyczna pustynia jest jednocześnie siedliskiem rzymskiej awangardy i najlepszych miejscowych restauracji.

Kręcąc nosem na trochę biedne wystroje… wybieramy w końcu coś, co z grubsza przypomina nam krakowskie kawiarnie artystyczne (bardzo z grubsza). Hania nie wiedząc kompletnie co wybrać… zamawia spaghetti po bolońsku, a ja szaleje i biorę kluchy z owocami morza. Uff. Teraz to się cieszę, bo jest co wspominać, ale wtedy…powtórka z Watykanu (chyba Wam tego nie opisałem). Makaron prawie nieugotowany i trochę oliwy. Tyle. Na to rzucone kilka omułków i małych ośmiornic. Potworki z Maca dało się niemal połknąć w całości więc jeszcze z bogiem sprawa. Ale kiedy już myślałem, że będę mógł się poszczycić zjedzeniem całego frutti di mare bez jednego skrzywienia, mój talerz wyciągnął swoją tajną broń. Spod żółtego makaronu wyłoniła się nagle biało czerwona noga. Potem druga… trzecia… i tak do ośmiu. A potem zza kolejnej kluski łypnęła na mnie swoim czarnym okiem, krewetka duża jak moja dłoń. Siedzę i gapie się na nią będąc niemal pewny, że bydlak zaraz się poruszy. Hania patrzy na mnie i mówi „Musisz odłamać odwłok i wyjeść mięso”. Ja na to, że „Nie mogę! Wtedy go zabiję!” „Nie zabijesz.Przecież jest ugotowany. ” „Nieprawda. Poruszył wąsem i puścił mi oko”. Hania patrzy z politowaniem i szczęśliwa szamie swoje bolognese.
Chwytam gadzinę za łeb, oczami wyobraźni widząc jak drgają jej odnóża i wyłamuje odwłok. Przysiągłbym, że na krótko nim to zrobiłem jęknęła coś w stylu „Błagam. Oszczędź mnie!”, ale potem zapadła cisza.
Jak ci Italiańce to jedzą?! Mięsa tyle, co kot napłakał (maksymalnie jedna czwarta całej kubatury zwierza), a do tego trzeba jeszcze wydłubywać je ze skorupy, która cały czas się kruszy niczym łuskowy pancerz Litwina ugodzony krzyżacką kopią. Płytki włażą w zęby, a sam odwłok w smaku przypomina zgoła… nic.
Wydłubawszy z zębów resztki krewetkowej zbroi odkładam na bok zmasakrowane ciało. Osiem odnóży rozsypuje się bezwładnie przywołując na myśl zwłoki z horrorów.
Szczęśliwy dojadam jeszcze resztki omułków i kluski, cały czas upewniając się, czy zamordowana krewetka nie wstanie czasem grobu. Wepchawszy sobie w usta resztki makaronu, odpycham talerz zbrodni na krawędź stołu i dopadam karafki z winem, którą zamówiliśmy. O jak dobrze, że ją zamówiliśmy! Być może dzięki niej zaoszczędziłem na terapii.
Tęsknota za Berninim.
Wypiwszy młode wino, które pozornie nie miało wcale procentów wychodzimy na zalaną słońcem ulicę. Turystów prawie nie ma, ale jakoś sklepy z pamiątkami są. W jednym kupujemy najfajniejsze magnesy w Rzymie. Na jednym jest nawet pupa Prozerpiny ze słynnego posągu Berniniego (wychodzimy z pełnymi siatkami;)!
Mimo upału mamy plan, żeby wrócić z buta do domu. Zatybrze-Watykan, na mapie wydaje się blisko. Zwłaszcza że po drodze jest kilka zabytków, może nic mega ciekawych, ale wartych zobaczenia.
Pierwsza na naszej liście jest Basilica di Santa Maria in Trastevere, czyli Bazylika Św. Marii na Zatybrzu. Kościół z XII w. jest dosyć spory. Coś à la łódzka katedra, a przy tym niemal cały pokryty bizantyjskimi malowidłami. Wszystko kapie od złota i przepychu.
Stoję tam i przypomina mi się kościółek w Siewierzu. Jeden z niewielu zachowanych romańskich w Polsce! Zabytek klasy zerowej. Jest, nie większy niż mój pokój w Zgierzu. Malutka nawka i absyda wielkości toalety. Gołe granitowe bloki, bez zdobień.

Dlaczego o nim myślę? Bo jest datowany, na ten sam wiek (fundacja Piotra Włostowica). Różnica w rozmiarze i przepychu? Cała epoka! Powiecie, „A katedra wawelska?!”, „A kolegiata w Tumie?!”. Jasne. Były większe niż mój pokój. Może nawet dorównywały wielkością temu kościołowi. Ale niech mnie skoczogonek ugryzie, jeśli miały tak bogate zdobienia. To tak jak z murami. Gdyby taki kościół się zachował w Polsce, chociaż jeden, to byłby na pierwszych miejscach krajowej listy zabytków. Tu jest tylko zwykłym kościołem na Zatybrzu, gdzie turyści zachodzą od wielkiego dzwonu.
Idziemy dalej do willi „kogoś tam”. Nie pamiętam czyja była, bo w ogóle do niej nie doszliśmy. Chylące się słońce uświadomiło nam jak jesteśmy zmęczeni. Z kościoła rozpoczynają się poszukiwania autobusów. Niema. Nic nie jeździ na Watykan. W linii prostej parę kilometrów. Żeby iść i blisko i daleko. Zmęczenie zabiera jednak umiejętność rozwiązywania problemów i bezmyślnie gna nas do przodu. Idziemy ruchliwą ulicą. Mijają nas dziesiątki aut. Jedynie wąski chodnik, słońce i ryk silników. Ledwo powłóczymy nogami. Ja gadam jakieś głupoty, żeby nie zasnąć w marszu. W końcu chodnik się rozszerza i po lewej wyłania się malutki sklepik z ławeczką. Siadamy i kupujemy sobie zimny napój. Z każdym łykiem czujemy jak wraca w nas życie. Gwałtownie zamrożone zatoki bolą jak diabli, ale lepsze to niż prażenie się komórek mózgowych.
W hotelu nastawiamy klimę na full. Najchętniej padlibyśmy jak dłudzy i już nie wstali, ale to nasz przedostatni dzień. Warto by się spakować, żeby jutro użyć coś jeszcze Wiecznego Miasta przed odlotem.Idzie nam to powoli. Ja szybko odpadam ze zmęczenia, za to Hania dzielnie doprowadza sprawę do końca. Jest schludnie. Jutro można ubrać się, drapnąć walizy i cześć.
Po pracy siadamy razem, żeby ocenić dzisiejsze łupy. Ja przeglądam zdjęcia. Hania szuka magnesów i kartek które kupiliśmy na Zatybrzu.
„Niosłeś je”, „Tak, ale potem Ty je niosłaś”, „Nie, ty”. Ze zgrozą przeszukujemy pokój, aż uświadamiamy sobie, że zostały na ławeczce przy sklepie! Najfajniejsze magnesy jakie znaleźliśmy. No i kartki, już drugie, zgubione podczas tego wyjazdu, zanim zdążyliśmy je zapisać.
Pupa Prozerpiny:(