Czwartek jest dniem w założeniu najbardziej luźnym. Nie mamy zbyt wielu planów, poza snuciem się uliczkami. Może wejdziemy do Ołtarza Ojczyzny, może nie. Może do Zamku Św. Anioła, może nie. Z bardziej sprecyzowanych planów chcemy zobaczyć Campo di Fiori, wejść na Kapitol (nie koniecznie do muzeów) i włożyć łapę w Usta Prawdy. I tyle. Z założenia jest to taki dzień śmietniczek w którym znajdują się wszystkie rzeczy, które możemy zobaczyć, ale jak się nie uda, to się nie popłaczemy. O jacy jesteśmy naiwni! Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że największa błahostka i pozornie najmniej znaczący zabytek, w Rzymie, mogą być prawdziwą przygodą!
Wychodzimy wcześnie rano. Wreszcie nam się to udaje (no co? w tym klimacie człowiek spałby cały dzień) i przed ósmą jesteśmy już po właściwej stronie Tybru. Ciasne uliczki, oglonione fontanny, przepiękne placyki których nie znajdziesz w żadnym przewodniku i to wszystko bez ludzi, bez wrzawy, bez obezwładniającego skwaru. Wrażenie jest cudowne. Jakbyś z dala od zatłoczonej plaży pełnej kaszalotów i Januszów w skarpetkach, znalazł ustronną zatoczkę osłoniętą lasem, o której nikt nie wie. Przez moment mamy miasto na wyłączność. Najchętniej usiedlibyśmy na którymś skwerku i zwyczajnie gapili się na kamienice.

Odpocząć i zjeść coś chcemy jednak na miejscu podobno wręcz do tego stworzonym. Brniemy więc przed siebie. Za którąś z kolei ulicą, gdzie obok aut na chodniku stoją pięćsetletnie fontanny, na które nikt nie zwraca uwagi, wychodzimy nagle na zatłoczony gwarny plac, pokryty… straganami. Owoce, warzywa, małże, nawet skórzane torebki. Taki Bałucki Rynek w Łodzi, tylko mniejszy. Dookoła tego knajpki. Totalny off. Jedna przypomina mi nawet krakowską Alchemie. No więc może nie Bałucki. Raczej krakowski Plac Nowy na Kazimierzu, tylko mniejszy, no i bez „okrąglaka”. Ale też ma coś na środku.
Pole kwiatów
W samym centrum placu, na wysokim cokole wystającym ponad parasole straganów stoi zadumany mnich. W ręku trzyma książkę i wygląda jakby właśnie przeczytał coś co skłoniło go do myślenia. Tak można by odczytać tą rzeźbę gdyby stała sobie po prostu w parku. Jednak tu na rozwrzeszczanym rozentuzjazmowanym placu, pełnym naganiaczy, niedających się odpędzić straganiarzy, dostawców, grajków i zwykłych ludzi śpieszących się do pracy, jest ona czymś niezwykłym. Odpryskiem jakiegoś innego, lepszego świata.

Na samym dole jest ciemna rozwrzeszczana czeluść, pełna przeróżnych, dziwnych rzeczy. Istny czyściec, żeby nie powiedzieć piekło. Wyżej warstwa jednolicie żółtych parasoli, niczym chmury w Alpach, czy Himalajach, a ponad tę złotą połać wyłania się sam jeden, skąpany w słońcu mnich. Jego twarz jest smutna, głowa pochylona, jakby patrzył na tych maluczkich na dole i pytał cicho „Ludzie. Co wy do cholery robicie?”.
Wrażenie totalnej transcendencji przy kupowaniu kapusty. Fontanny z sarkofagów, Sykstyna, Bazylika, czy nawet wyciskający łzy Panteon, wszystko to jest niczym przy tym zadumanym mnichu który dotyka cię i zmusza do myślenia, tak po prostu, przy okazji porannej kawy. Nie musisz kupować na niego biletu. Nie musisz lepiej się ubierać, ani planować sobie niedzielnego popołudnia. On po prostu tam stoi. Zupełnie jakby anioł sfrunął do twojej kuchni, kiedy z worami pod oczami, w spranym t-shircie robisz sobie kanapkę z paprykarzem i planujesz cotygodniowe zakupy w Lidlu.
Co to za jeden, ten „święty” na cokole? Bardziej spostrzegawczy spośród Was, pewnie się już domyślili. To żaden Święty, a przynajmniej nie kościoła katolickiego;).

Zadumany mnich to oczywiście Giordano Bruno, a miejsce w którym stoi, to miejsce jego śmierci na sławionym przez Miłosza Campo di Fiori.
Nie mogąc się napatrzyć na tego szesnastowiecznego intelektualistę kupujemy sobie kawę i paninkę i siadamy na cokole pomnika. Z dołu pod światło Giordano wygląda nieco upiornie, ale wcale nam to nie przeszkadza. Nasycamy głód (wyszliśmy bez śniadania) przepyszną bułką i z rozkoszą wdychamy rześkie, ranne powietrze.
Obok jakaś niemiecka turystka robi profesjonalnym aparatem zdjęcia targowiska. Nagle zauważa pod straganem pieska sprzedawczyni. Zwierzę siedzi wciśnięte między skrzynki starając się złapać tyle cienia ile tylko może. Niemra, przystawia mu obiektyw niemal do samego nosa doprowadzając zwierzaka do szału. Pies szczeka jak opętany, a ta zamiast się usunąć i przeprosić wali zdjęcia i jeszcze się uśmiecha. Dopiero gdy właścicielka zwierzaka zaczyna się na nią drzeć koślawiąc angielski, kobiecy paparazzi ustępuje, ale z twarzy nie schodzi mu uśmiech satysfakcji.

Sami też staramy się zrobić kilka bardziej artystycznych fotek, oczywiście z dużo większym taktem. Niestety szybko okazuje się że nie naładowaliśmy baterii w naszym „profesjonalnym” aparacie. Pozostają nam komórki i poczucie, że wyglądamy jak japońscy turyści.
Rzymski PRL
Ruszamy dalej mijając stojących na rogu żołnierzy z długą bronią. Mają takie śmieszne, jakby tureckie czapki z frędzelkami i wyglądają strasznie groźnie, ale gdy staram się im ukradkiem zrobić zdjęcie, zauważam turystów którzy pytają ich o drogę i wcale nie zostają na miejscu rozstrzelani. Wojacy z uśmiechem pokazują im gdzie iść. Wstydząc się, że robiłem im fotę spod pachy idę dalej w gąszcz idealnych miejskich pejzaży.
Ulice przegrodzone malutkimi pochyłymi placami wiją się niczym korale w ciśniętej na ziemie kolii. Otwarte bramy kamienic wabią antycznymi posągami, obok których parkują zdezelowane fiaty. W końcu wychodzimy na Plac Wenecki gdzie staramy się zrobić zdjęcie jakiemuś przedziwnie pięknemu, rakowemu zrostowi. Ołtarz Ojczyzny, starożytna insula (kamienica), Basilica dell’ Ara Coeli i Kapitol stoją niemal na sobie. Urbanistyczny chaos przeraża, ale wcale nie jest brzydki. Wręcz uwodzi swoją historyczną dziwacznością. Niestety, podobnie jak na Campo di Fiori, ta malownicza wyklejanka również jest pod słońce, więc zdjęcia wychodzą kiepsko.
W tym momencie łapie nas większa potrzeba. Wchodzimy więc do czegoś co nazywa się kawiarnią, a przypomina stary peerelowski bar po wizycie kibiców Legii Warszawa. Toaleta oczywiście tylko dla klientów, więc zamawiamy espreso. Ja, jako bardziej przyciśnięty biegnę pierwszy. Nie ma co, w tej toalecie musiał się ukrywać jakiś kibic Wisły. Nie ma nawet deski klozetowej, o papierze nie wspominając. Cóż, lepsze to niż nic. Po bardzo długiej gimnastyce nad muszlą, wychodzę wreszcie zadowolony i okazuje się, że gruba baba za barem nawet nie zaczęła nam robić tego espreso. Łazi, gada z jakimiś klientami. Hania wróciła z chuligańskiego miejsca zbrodni, a espreso jak nie było tak nie ma. Pytamy się grzecznie kiedy dostaniemy kawę. Ta się uśmiecha i mówi że już. Dziesięć minut później dostajemy przepalony olej silnikowy, na którym ktoś przesmażył frytki. Walimy na hejnał, a gruba baba z właściwą Włochom nonszalancją pyta jeszcze czy nam smakowało. Mam ochotę jej odpowiedzieć że „jak gówno”, ale myśląc tylko o wyjściu z tej nory mówię, że było przepyszne i wychodzę.

włoska kawa… rarytas 😀
Dzięki! Jesteś pierwszy który w ogóle zdecydował się skomentować naszego bloga! Wstawiłbym Ci wielkie serducho, ale jeszcze nie wiem, jak się to robi;) Tymczasem wielkie podziękowania i szacun 🙂