Następny dzień to dzień bez muzeów. A przynajmniej, taki mamy plan. Wychodzimy wcześniej niż zwykle, bo chcemy obejrzeć najpiękniejsze place i fontanny Rzymu, a droga daleka. Dochodząc do mostu Wiktora Emanuela II postanawiamy zejść nad samą rzekę i potrzebny nam odcinek pokonać nad samym Tybrem… To był błąd:D
Drogę którą zaplanowaliśmy sobie na 30 min. pokonaliśmy w 2 godziny! Nie dało się inaczej! Każdy most i każda budowla na przeciwległym brzegu były gotowym zdjęciem do National Geografick! Wystarczyło nacisnąć spust migawki. Chodziliśmy i strzelaliśmy jedno zdjęcie za drugim.
W końcu udaje nam się wyjść na powierzchnie. Idziemy piękną ulicą porośniętą drzewami o białej gładkiej korze. Z jednej strony Tyber, z drugiej rząd drzew. Samochody gnają jak szalone, ale i tak jest pięknie. Według mapy musimy przejść jeszcze kilka metrów na północ. Nagle po prawej ręce wyrasta nam szklany pawilon, a w nim jakaś biała, pokryta płaskorzeźbami budowla. Patrze na mapę. To Ołtarz Pokoju. Uśmiecham się, bo z tą antyczną budowlą łączy się ciekawa anegdota z moich studiów. Mało przez nią nie oblałem egzaminu z Archeologii Śródziemnomorskiej.

A było to tak. Wchodzę do gabinetu Pani Profesor od tego przedmiotu, a ona prosi mnie żebym wylosował jedną z kart. Jest ich chyba dwadzieścia i mają rozmiar A4. Wyciągam jedną. Jest na niej kserówka (chyba robiona z kserówki, bo bardzo słaba) i trzy pytania. „Obraz powyżej przedstawia południowa ścianę Ołtarzu Pokoju w Rzymie. Powiedz jak jest datowany ten zabytek. Wskaż spośród postaci Boginię Pokoju. Omówi jej atrybuty.”
Gdybym nawet wiedział co to jest Ołtarz Pokoju, to zobaczenie czegokolwiek na tej okropnej kserówce graniczyłoby z cudem. Siedzę. Stękam. W głowie czarna dziura. Myślę sobie „Witaj poprawko!” ale ku mojemu zdziwieniu Pani Profesor wcale nie prosi o indeks tylko patrzy na mnie z troską i pyta „Ojej. To myśmy nie przerabiali Ołtarzu Pokoju?” Nie było mnie na połowie zajęć, ale zapewniam najgorliwiej jak mogę „Nie było Pani Profesor! Jako żywo! Nie było!” „A to proszę wylosować inną kartę” Biorę głęboki wdech i modląc się do wszystkich rzymskich bogów wyciągam. Patrzę. Nie wierze własnym oczom! „Głowa Sargona II” temat mi znany, a przy tym tak prosty, że wystarczyło opisać to co się widziało! „Jest tam mężczyzna o semickich rysach twarzy, z brodą i w koronie!” Nawet na tak kiepskiej jakości dało się to wychwycić. Dobrze! Wyszedłem z piątką z tego egzaminu:D
Nic dziwnego, że teraz stojąc przed wejściem do muzeum bije się z myślami. Z jednej strony korci mnie żeby go zobaczyć. W końcu jestem coś winien losowi po tamtym niebywałym farcie. Z drugiej i tak musimy zrobić dzisiaj kilka ładnych kilometrów. Ostatecznie robię tylko zdjęcie przez szybę. Kolejny punkt do listy powodów żeby wrócić do Rzymu.

Piazza del Popolo
Idziemy dalej i już niebawem między kamienicami wyłania się egipski obelisk zwieńczony krzyżem. Jesteśmy na Piazza del Popolo. Najpiękniejszym placu jaki widziałem w Rzymie. No prawie najpiękniejszym, ale o tym potem:) Trudno powiedzieć czemu zawdzięcza on w moim rankingu tak wysoką pozycję. Być może istotne są tutaj rozmiary. Myślę, że z powodzeniem zmieściły by się na nim Piazza Navona i ten przed Schodami Hiszpańskimi, ale to nie tylko to.
Kolejna rzecz to charakter. Wszystkie pozostałe prace całe otoczone są kamienicami. Tu mamy ich wprawdzie trochę, ale dwa wielkie ramiona placu zwieńczone dwiema wielkimi fontannami pełnymi trytonów wyłaniają się z przepięknego parku i bujnej zieleni. Do tego te egipskie lwy plujące wodą przy samym obelisku. W tym mieście pięknych, powykręcanych męskich ciał wpuszczały powiew orientalnej świeżości.
Jest niemiłosiernie gorąco. Wielki, wyłożony kostką plac pali jak rozgrzana patelnia. Z jednej strony, przy fontannie flankowanej bujnymi drzewami zebrała się grupa jakichś Somalijczyków, czy innym Afrykanów i robią manifestację. Chudy murzyn z megafonem krzyczy coś po włosku. Jest wściekły. Wnioskując z indoeuropejskiego podobieństwa wyrazów, Włosi mają jakoś szkodzić jego krajowi. Jak? I czy aby na pewno? Tego nie wiem.
Po bardziej spokojnych częściach placu chodzą handlarze z wielkimi bukietami róż. Podchodzę do jednego i pytam ile za sztukę? „Czterdzieści euro za wszystkie” „Chyba ci ten upał wygrzał mózg. Nie wezmę wszystkich chce trzy?” „Nie sprzedaje na sztuki, bierzesz pan wszystkie, albo żadnej” „Sajonara!” Odchodzę, ale ten oczywiście za mną leci „Dobra! Piętnaście euro za wszystkie!” Myślę sobie „Jestem na wakacjach, nie?” Kupiłem cały bukiet. Hania zaczęła mi robić wymówki, że po co, ale kwiaty przyjęła i potem z dumą nosiła je przez cały dzień;)

Hania się trzyma, ale ja zaczynam rozglądać się za jakiś miejscem żeby chwilę odsapnąć od tego skwaru. Tuż przy placu, dosłownie po przeciwnej stronie ulicy reklamuje się Museum of Leonardo Da Vinci. Zaklinam Hanię żebyśmy weszli. Ta wzbrania się rzucając mi w twarz moje własne postanowienie, że dzisiaj nie zwiedzamy muzeów. Doświadczamy Włoch, a nie zimnych eksponatów. W końcu daje mi się jednak przekonać. Jak się okazuje z korzyścią dla naszych procesów życiowych. Muzeum, będące raczej takim eksperymentatorium, jest bowiem położone w starych, ceglanych piwnicach. Czuliście się kiedyś jakbyście walnęli zmrożonego drinka po prostu przechodząc z jednego miejsca w drugie? Nie trzeba otwierać ust. W jednej chwili konasz z pragnienia, robisz kilka kroków i już wcale nie chce ci się pić. Wystarczy wejść do wyłożonej cegłą piwnicy. Surrealistyczne uczucie.
Muzeum jest po prostu fajne. Składa się wyłącznie ze zrekonstruowanych machin Leonarda których jedną trzecią można dotknąć, użyć, a nawet narobić nią hałasu:D Tak więc biłem Leonardowym foluszem, „latałem” helikopterem (nawet dwoma), czy używałem maszyny do pomiaru odległości (coś jak dzisiaj mają policjanci z drogówki, tylko wielkie jak taczka). Groteskowe były jego projekty skafandrów podwodnych, za to w oktagonalnej „studni” wyłożonej lustrami mogłem sobie zrobić zdjęcie niczym Witkacy.
W gruncie rzeczy nie było tam ani jednego oryginalnego zabytku związanego z Leonardem, ale dla samego chłodu warto było wejść. Kupiliśmy tam zresztą jedne z ładniejszych magnesów.
Odświeżeni wychodzimy na zalany słońcem plac. Somalijczycy już sobie poszli i uliczny harmider zubożał o odgłosy bębnów.
Piazza di Spagna
Idziemu ulicą między bliźniaczymi świątyniami na poszukiwania Schodów Hiszpańskich. Po piekielnym marszu zatłoczonymi ulicami dostrzegamy zatopioną łódź z której leje się woda. To słynna fontanna Berniniego usytuowana u podnóża schodów. O dziwo jest chyba jedyną w całym Rzymie do której można choć trochę wejść, co bezzwłocznie wykorzystuje Hania. Mi szczerze mówić się już nie chce. Gdy tylko do niej podchodzimy ustawia się za nami kolejka nerwowych Hiszpanów, Niemców i Irlandczyków, którzy gdyby mogli odepchnęliby cię na bok i zajęli twoje miejsce. Cykamy więc foty i pędzimy dalej, bo ludzi jest tu co niemiara, a urokliwość samego miejsca (w porównaniu z innymi miejscami Rzymu) dosyć średnia.
Kroczymy wąskimi uliczkami natykając się co chwila na moje ukochane fontanny-sarkowagi. Jedna wyrastała nawet ze ściany banku (to ta która na zdjęciu nagłówkowym pierwszego wpisu z Rzymu). Tuż obok siedzą panowie w niebieskich garniturach, a tu łeb maszkarona i wytarty antyczny sarkofag! Obłędy.
Leziemy przed siebie do przedostatniego już miejsca jakie na dzisiaj przewidzieliśmy. Jesteśmy głodni i zmęczeni. W tym piekielnym upale czujemy się jak Giordano Bruno… Nie. Nie wtedy gdy studiował w Rzymie. Wtedy gdy płonął na Campo di Fiori!!
Piazza di Trevi
W końcu skręcamy w jedną z małych uliczek, na której końcu widzę nieregularne, fantazyjne bloki. Drżę z podniecenia, że jest to to na co czekałem, ale Hanie zaczyna już znosić w stronę pobliskich knajpek. Sugeruje, że może najpierw zobaczymy nasz cel, a potem wrócimy się i zjemy. To do kupy dwadzieścia metrów. Hania oponuje. Wywiązuje się kłótnia! Mało nie rozstajemy się tam i nie bierzemy taksówek na dwa różne lotniska i dwa samoloty!;) A potem okazuje się, że Hania ze zmęczenia nie zauważyła, że jesteśmy już niemal u celu i chciała przycupnąć, żeby chwilę odpocząć. Zgodni jak para gołąbków wychodzimy z uliczki na mały placyk gdzie piętrzy się…
Fontanna Di Trevi…
… i pięć tysięcy ludzi
… ściśniętych na pięćdziesięciu metrach kwadratowych.
Oczywiście przesadzam, ale placyk jest naprawdę niewielki, zwłaszcza w porównaniu z rozmiarami samej fontanny!
Ona jest po prostu ogromna!

Po odejściu od niej czuliśmy się jak włoskie szczury w kanale.
Pamiętacie co powiedziałem na pl. Św. Piotra? Tu powiedziałem to samo. Mieliśmy zresztą szczęście wchodzić od najniżej położonego rogu placu, przez co Neptun i Trytony wydały się jeszcze bardziej okazałe.
To zabawne, bo na wszystkich fotkach fontanna wygląda jak… fontanna. Zwykła rzecz. Figury pewnie naturalnej wielkości…
Nic bardziej mylnego. Neptun na środku ma spokojnie ze cztery metry wysokości. Trytony nie wiele mniej, a cały zbiornik jest tak wielki, że można by po nim pływać kraulem. Woda w nim jest tak przepięknie lazurowa, że aż prosi się żeby wskoczyć do niej, usiąść pod którymś wodospadem i popijać drinka z palemką. Przeszła nam przez głowę myśl żeby nawet to zrobić, ale na szczęście nie byliśmy pierwsi. Zanim dopchaliśmy się do krawędzi wejść próbował jakiś śmiałek i został z miejsca shaltowany przez policję, która cały czas pilnuje tam porządku.
Podczas całej tej wycieczki widzieliśmy mnóstwo rzeczy monumentalnych i pięknych zarazem, ale fontanna Di Trevi najżywiej wyryła mi się w pamięci. Może przez skromność samego miejsca, które ukryte jest w labiryncie uliczek i jest niemal niemożliwe, by trafić tam przypadkiem. Może przez wartość dodaną jaką w tym klimacie jest obecność wody. Może wreszcie przez obłędny kolor tego płynu, przywodzący na myśl karaibskie wyspy, bogate pensjonaty i nieposkromiony luksus. Dość, że długo nie mogłem oderwać od niej oczu i jedyną pociechę stanowiło wyjście z tego obłędnego tłumu, który mieścił się tam chyba dzięki jakiejś prastarej etruskiej magii.
Wpadamy do pierwszej paninkarni po drodze. Klimatyzacja zwraca nam zdolność myślenia i uświadamia potworne zmęczenie jednocześnie. Zagaduje nas rodzina grubych amerykanów, ale widząc naszą kondycję psychiczną szybko rezygnują.
„Jak leci?” pyta po angielsku kelner, Włoch, który przynosi nam piwo. Odpowiadam tylko „Hot” (ang. gorąco). „Teraz to jest jeszcze w porządku” mówi uśmiechnięty kelner „W sierpniu jest 45 stopni. Wtedy to faktycznie jest gorąco”. Dziękując w duchu Bogu, że nas czart nie podkusił żeby przyjechać w sierpni pijemy chłodne piwko. Hania wzięła sobie cytrynowe, a jak gardząc „babskimi” wynalazkami jakieś normalne… To był błąd. Jak było powiedziane, „Włochy cytryną stoją”. Hani trunek był przewspaniały. Orzeźwiający i po prostu pyszny. Ale nie chcąc się kompletnie nastukać rezygnuje z kolejnego. W duchu biorę postanowienie, że jeszcze go się w Rzymię napiję, ale nie uda mi się już go zrealizować.
Widać muszę tam pojechać jeszcze raz.
Oculus w betonowej płycie
Skwar bije po twarzy jak bizun Mikołki ze „Zbrodni i kary”. Człowiek w sekundę staje się dwadzieścia lat starszy. Człapiemy już nie idziemy, żeby dopaść i obstrykać ostatni zabytek na liście zanim tropem zombie udamy się na sjestę w hotelu.
Niestety, piękno Panteonu nie pozwala od tak cyknąć fotę i uciec. Bryła monumentu jest tak prosta, wręcz łopatologiczna w formie, jak prl-owski blok do którego ktoś dokleił tympanon. Ale mimo tych setek ton betonu, tej szarości i socjalistycznej prostoty w tym wielkim gmachu kryje się jakieś nieoczywiste piękno, ukryte w idealnych proporcjach. Kolejna rzecz na którą można stać i patrzeć.
Mówiłem już, że fota tego nie oddaje?;)
Wchodzimy do środka. Podobnie jak u Św. Piotra, zmęczenie opuszcza mnie od razu. Znowu mam poczucie, że jestem w siedzibie czegoś wyższego.
I wtedy podnoszę głowę.
Mówcie sobie co chcecie. Phi! Dziura w dachu i już. Może i tak, ale widziałem w życiu w wiele kościołów. Katolickie, ewangelickie, anglikańskie, prawosławne. Byłem nawet w bożnicy. Ale w żadnej świątyni nie widziałem tak przejrzystego, a zarazem tak sugestywnego obrazu transcendencji. Bosko symetryczna, podobnie jak zewnętrze budynku, piękna geniuszem symetrii, kopuła zwieńczona jest… niebem. Zwornik sklepienia stanowią, ciągnące nad naszymi głowami chmury, a chylące się ku zachodowi słońce rzuca złocisty krąg, na odlane z betonu kasetony.
Można tam stać i patrzeć na to bez końca… gdyby nie ten ból karku;)
Na koniec staram się zrobić panoramę, ale moje drżące łapy sprawiają, że całość jest nie ostra, a kolumny pokrzywione.
Piazza Navona
Idziemy już do domu, ale jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności, zamiast na przystanek autobusowy trafiamy na Piazza Navona. Plac z trzema pięknymi fontannami ma być jakoby najpiękniejszy w całym Rzymie. Ja jak wiecie wyżej od niego cenię Piazza del Popolo, ale jest jeszcze jeden którego jeszcze nie znacie. Jak wiele z najpiękniejszych rzeczy tej wycieczki, objawił się na koniec:D
W centrum długiego niczym panini placu stoi fontanna Quattro Fiumi, fontanna Czterech Rzek. Jest tam wyobrażony Nil, Ganges, Dunaj i Laplata. Autor rzeźby miał być w konflikcie z archtektem pobliskiego pałacu i chcąc zrobić mu na złość ustawił rzeki tak że żadna z nich nie patrzy w tamtą stronę. Tak przynajmniej gdzieś przeczytałem, choć na moje oko, to one raczej stronią od widoku pobliskiego kościoła.
Śmieszna rzecz. Wyobrażany przez wielkiego murzyna Nil odchyla się do tyłu, unosi głowę i wyciąga przed siebie rękę, jakby oślepiony ostrym światłem. Rzeźba, jak chyba wszystkie „stojąc prosto” miałaby dobre pięć metrów wysokości. Wyobraźcie sobie jak komicznie to wyglądało, kiedy na czole murzyna usiadł drozd, czy jakiś inny mały ptak. W tym momencie ten kolos zdawał się mówić „Zabierzcie mi z głowy tego potwora!”:D
Postanawiamy wreszcie zjeść coś porządnego. Po niemiłej przygodzie z totalnie olewczym kelnerem w jednej knajpie lądujemy w końcu we… włoskim McDonaldzie.
;P
Wiem, że to siara, ale naprawdę nie było niczego w okolicy. A trzeba przyznać, że włoskie maki są bardzo ładne (w jednym, wcześniej szukaliśmy wifi). Widać tu kultura trafia nawet pod fastfoodowe strzechy.
Jeszcze żując bez czucia bergera z kurczakiem (był całkiem niezły, po prostu nie miałem czucia w żuchwie) robimy nieśmiałe plany na wieczór.
Ale gdy wracamy do domu…
…zasypiamy jak kłody.