Kościół jest po prostu przeogromny, co mam nadzieje chociaż w drobnym procencie oddają nasze zdjęcia. Kilkumetrowe rzeźby które przywodzą na myśl Gwiezdne Wojny i Władce Pierścieni, stoją przy przeogromnych filarach które są dla nich, niczym zwyczajne kościelne filary, dla normalnych ludzi. Wszystko to jest piękne, monumentalne i zapiera dech, ale w tym homerycznym gmachu jest mimo wszystko jakiś spokój. Może dlatego, że nie był pełen ludzi (a było ich tam naprawdę wielu). Może z powodu chylącego się już słońca którego ostre promienie wpadając przez okna kopuły nagle miękły w tej szaro-złotej strukturze, pośród morza pilastrów i stiuków. Kolumnada na placu Św. Piotra przytłacza majestatem. Kaplica Sykstyńska raczej zmusza do refleksji. A Bazylika spełnia i jedno i drugie. Jest ogromem i majestatem który nie przytłacza, a wręcz zachęca by przycupnąć w jego rogu i kontemplować niewypowiedziane.
Szukamy grobu Papieża Polaka. O dziwo nie znajduje się on w katakumbach, ale w nawie bocznej, tuż obok Piety. Nie ma dodatkowych biletów, ani kolejek. Można podejść i po prostu się pomodlić co zresztą z Hanią gorliwie robimy. W tym magicznym miejscu wręcz nie mam ochoty modlić się o cokolwiek dla siebie. Wymieniam więc wszystko i wszystkich którzy przychodzą mi do głowy.
Przekupnie w świątyni
Wychodzimy z Bazyliki szczęśliwi, nawet uskrzydleni. Jesteśmy w świetnym humorze i już kierujemy się do hotelu, kiedy nie wiadomo skąd wyskakuje arab z kijkami do sefie. Może przez zmęczenie, a może dlatego, że identycznego kijka zapomnieliśmy z Anglii, Hania pyta go o cenę. No i się zaczyna!
On: Ło panie! Ja panu pokaże, że to pięknie działa!
Ja: Pytałem ile to kosztuje.
On: Pięknie działa. Bierze się telefon. Jaki ma pan telefon? Piękny telefon! Tu się wkłada i tu robi zdjęcia!
Ja: Wiem jak to działa. Mam takie w domu. Ile to kosztuje?
On: Mam różne kolory, czerwony, zielony.
Ja: Ile to kosztuje?
On: 15 euro
Ja: Zapomnij pan!
I idę w swoją stronę. Chłop chyba nie dosłyszał. Lezie za nami.

On: Give me your price! Give me your price!
Ja: Nie chce tego Panie! Nie potrzebuje!
Skręcamy w kolumnadę.
On: 10 euro!
Wciska mi kijek do ręki.
Ja: Co? Przecież to jest warte maksymalnie 50 centów!
On: Dobra. To ile możesz za to dać?
„Nie dam więcej niż trzy euro!” mówię, ale doskonale wiem, że nie mam drobnych, więc mam nadzieje że gościu odpuści jak zobaczy pusty portfel.
On: Trzy euro to za mało! Mam rodzinę. Tutaj nie ma pracy!
Wyciągam portfel i mu pokazuje „Mam tylko dwudziestki, a nie dam ci za to tylu” „Nie ma problemu.” Nagle wyciąga 15 euro i wciska mi do ręki „Ok? Ok?” pyta. Niech mu będzie. Właściwie po doświadczeniach z Koloseum kijek się nawet przyda. Przekupień odchodzi zadowolony, a ja czuje się jakbym zabił smoka. Ha! Ale go urobiłem! Chciał piętnaście, a ja spuściłem do pięciu… Dobra, wiem, że i tak mnie orżnął! Za taki sam kij w Anglii dałem półtora funta. Ale satysfakcja jest. Teraz zdjęcia wychodzą pięknie. Wprawdzie wyglądam na nich na jeszcze większego debila, bo bardziej się mrużę, ale za to widoczki za plecami, pierwsza klasa.
Lubisz Włochy?
Ruszamy do hotelu na odpoczynek. Musimy odpocząć, bo mamy jeszcze w planach zaznać nocnego życia Rzymu.
Umywszy się, kładę się na łóżku i przypomina mi się, że miałem sprawdzić Św. Jacka. Wpisuje go w Google. Wchodzę w grafikę… Gdzieś już widziałem tego gościa. Lece po aparat! Tak! Zastanawiając się nad tym który to posąg, cyknąłem właśnie jego! Jest tam 140 posągów, a ja sfotografowałem dokładnie św. Jacka!

Wieczorem idziemy w miasto. W środku tygodnia ulice świecą pustkami. Kilka knajp jest otwartych, ale to głównie lokale z trzema rodzajami kieliszków przy nakryciu. W końcu znajdujemy jakąś fast-food-paninkarnie. W środku Arab zagaduje nas skąd jesteśmy. „Polacy? Myślałem że wy też Rosjanie. Wasze języki są takie podobne” Wskazuje na grupkę nastolatków siedzącą w rogu. Dwie dziewczyny i jeden chłopak palą szisze. Wywiązuje się rozmowa. Czy pierwszy raz w Rzymie? Na jak długo? Skarżą się że w całym Rzymie nie mieli gdzie zapalić sziszy. To pierwsze miejsce, a są tu od tygodnia. Myślę sobie fajnie. Może po prostu lubią palić tytoń. Ale kiedy jako atrakcje proponują mi dach hotelu w okolicy, bo podobno jest stamtąd piękny widok, upewniam się, że chyba nie trafiłem na towarzystwo do rozmowy.
Arab robi i robi te paniki. Widać go przez okno. W ogóle się nie rusza. Zaczynamy się zastanawiać, czy to jakiś rodzaj buntu za to że nie wzięliśmy sziszy. W końcu wychodzi. Podaje mi paninki.
„Lubisz ten kraj?” pyta o Włochy „Jasne, że tak” odpowiadam. „A ja go nie znoszę” odpowiada z uśmiechem. „Bo w nim mieszkasz, a ja jestem turystą”. Uśmiecham się szczerze, ale niesmak pozostaje.
Bierzemy jeszcze dwa piwka i idziemy sobie zjeść na Most Aniołów. Rozkładamy się na kamiennej balustradzie, wyciągamy paninki, próbujemy… Arab chyba przelał na to żarcie całą swoją nienawiść do Włoch. Wszystko jest stare, suche i obrzydliwe. Najgorsze panini jakie jadłem w życiu. Hania zostawia swoje. Ja dojadam, bo naprawdę jestem głodny. Na szczęście piwko smakuje. Idziemy dalej. Nad pustymi, barokowymi uliczkami wisi ogromny księżyc w pełni. Jest cicho i przytulnie. Spacerujemy sobie trzymając się za ręce. Tak mija nam noc.
