Pytam jakieś ochroniarza „Przepraszam. Którędy do Grupy Laokoona?” „Prosto i w lewo” Ok. idziemy. Tym w lewo okazują się schody którymi ciągną tłumy ludzi. Wchodzimy na piętro, zamknięta sala z Dyskobolem Myrona, ale Laokona brak. Ludzie walą na górę. Tabliczki wskazują Sykstynę. To chyba nie tu. Schodzimy. Następne w lewo to… wielka miedziana szyszka. Jesteśmy na Placu Szyszki. Groteskowo wielki owoc piętrzy się po lewej stronie na balustradzie schodów flankowany przez dwa pawie. Szyszka jest pozostałością jakiejś antycznej fontanny, ale z zajęć o historii archeologii zapamiętałem o niej śmieszną historię. Podobno w XVI w. miejscowi naciągacze udający przewodników opowiadały polskim turystom, że oto w starożytności rósł tutaj spiżowy modrzew tak duży że jego gałęzie sięgały na Awentyn, ale tylko ta szyszka z niego została:D
Wyobrażam ich sobie jako odpowiedników współczesnych handlarzy kijów do selfie. „Panie, daj pan dwa talary to opłowiem panu skłąd onyj syszek mutand się wzinął”:D
Idziemy dalej. Faktycznie jest kolejne lewo. Ale! Ale! Tu też jest fajnie! Właśnie znaleźliśmy się w obszernym korytarzu wypełnionym het, het daleko antyczną rzeźbą. Przy ścianach stoją Herkulesi, Cyceroni i Hadriani. Trajani z przerastających rozmiary ludzkie posągów zdają się patrzeć łagodnie swymi bezźrenicznymi oczami. Coś takiego jak pawilon rzeźby w Łazienkach, tylko że tu stoją oryginały.
Pawilon ciągnie się daleko ale rzeźby o którą nam chodzi tutaj nie ma. Wchodzimy po schodach. Mały przedpokój, a potem on Dziedziniec Oktagonalny. Posągi stoją tu w ośmiu niszach, dlatego nie widać wszystkich od wejścia. Nie chcąc psuć sobie pierwszego wrażenia idę po ścianie od niszy do niszy. Najpierw wita mnie Apollo Belwederski. Jeden z najcenniejszych zabytków w Muzeach. Jest oczywiście monumentalny, ale mnie aż tak nie zachwyca. Następnie Tors Belwederski. Tu wrażenie jest o wiele większe. Pogruchotany posąg bez łydek, rąk i głowy sprawia ogromne wrażenie. Pierwotnie przedstawiał jakiegoś siłacza (według niektórych teorii Ajaksa) i prężąca się muskulatura wyrastająca z kamiennych przełomów hipnotyzuje swoim pięknem.
Następny jest Bóg rzeki Arno. Brodacz o wzroście przekraczającym trzy metry leży sobie swobodnie na boku, rozglądając się jakby za sługą który miał mu donieść wina. Przechodzisz obok niego cichutko, jakbyś bał się, że zaraz spojrzy na ciebie i spyta co robisz w jego podwodnym pałacu. Nie mogę się jednak zbyt mocno skupić na tym wodniku, bo już z kolejnej niszy wystaje owinięty wężem łokieć.
Agonia w trzech aktach
Drżąc z podniecenia przechodzę przez drzwiczki prowadzące od niszy do niszy i… w pierwszej chwili zawodzi mnie rozmiar rzeźby! Ok. Jest naturalnych rozmiarów, ale w pałacu Nerona w „Quo vadis” sala ze trzy razy większa! Buu!
Ale to tylko chwilowy dyskomfort. Piękno przedstawienia i jego dramatyzm sprawiają, że nie mogę się gniewać. Ta rzeźba jest zupełnie niezwykła. Stanowi nieruchomą scenę, ale mnogość gestów, napięcie i mimika postaci sprawia, że ma się wrażenie ruchu. Przedstawia jeden moment, ale przez różne zachowania bohaterów stanowi jednocześnie całą historię. Syn Laokoona po jego lewej dopiero strąca z nogi węża i zdaje się pytać „O co chodzi Ojciec?”. Ten z prawej przechyla się do tyłu jakby gad ciągnął go w dół. W sposób symboliczny umiera (węża ma oplecionego wokół rąk i nóg więc nie wiem co naprawdę mógłby go zabić). Za to w środku przedstawienia mamy dramatyczną walkę o życie. Wyraz twarzy, wykręcone ciało i muskulatura Laokoona świadczą o rozgrywającym się na naszych oczach dramacie, a właściwie jego ostatnich sekundach. Bowiem gdy jego kędzierzawa głowa kieruje się ku niebu jakby chciała powiedzieć „Błagam! Nie!” do jego biodra zbliża pysk wąż, który za chwile zada mu śmiertelny cios. Jest on tak blisko, że nie byłbym chyba w stanie wcisnąć małego palca między jego… wargi(?) a biodro Laokoona. A przecież został wycięty z tego samego bloku marmuru! W tym miejscu chyba najwyraźniej widać kunszt rzeźbiarza. Patrząc na ten element rzeźby niemal czuje oddech gada na moim własnym biodrze. Piękno i zgroza mieszają się ze sobą w sposób zupełnie niespotykany w innych antycznych rzeźbach. Zdecydowanie nie dla chorych na ofidiofobię.

Zrobiwszy kilkadziesiąt zdjęć rzeźby wychodzimy na dziedziniec robiąc miejsce chińskim turystom. Patrze jeszcze za nią i wzdycham, kiedy słyszę wołanie Hanii. Stojąc w innej niszy śmieje się głaszcząc psa. Też marmurowego. Miałem o tym psie na zajęciach z rzeźby hellenistycznej, ale nie umiem nic o nim teraz powiedzieć. Dość, że owczarkowate bydle patrzy na nas swoimi gładkimi oczyma tak przymilnie, że aż chce się go pogłaskać (co tylko markujemy z szacunku dla zabytku).
Najsłynniejsze freski świata
Wycofujemy się po swoich śladach do pierwszej klatki schodowej. Z rzeczy które koniecznie musimy jeszcze zobaczyć została nam Syskstyna, więc z powrotem wdrapujemy się po schodach z dyskobolem. Wtapiamy się w ciągnący schodami tłum. No to tylko kaplica i wychodzimy. Chcemy iść do świetnej knajpy na domowej roboty makaron. Z każdym piętrem tłum gęstnieje, a kiedy już wylewa się do kolejnej ogromnego pawilonu dochodzi do mnie że nie będzie łatwo. Seria kolejnych zdobionych korytarzy ciągnie się… po horyzont. Wiem że jesteśmy w środku, ale inne określenia wydały mi się za słabe. Po prostu widzę tłum przed sobą jakieś pięć kilometrów w przód. I wszyscy człapią przed siebie w jakimś szalonym zombie walku. Mijamy przepastne hale udekorowane tysiącami rzeźb. Potem korytarz się zwęża i zmienia w Galleria delle Carte Geografiche – Galerie Map. Tu robię jedno ze zdjęć które z miejsca może zostać tapetą telefonu (kilka ich w Rzymie zrobiłem). Wielki korytarz długi na kilometr ma kolebkowe sklepienie w całości pokryte złotem i sztukaterią. Za to ściany na których znajduje się bodajże 51 map regionów Italii utrzymane są w barwach zielonej i niebieskiej, przez co sufit tworzy idealny kontrast z resztą pawilonu. Po drodze między mapami stoją popiersia. Dość szybko rozpoznajemy na jednym Arystotelesa. Większość z nich przedstawia jakichś dostojnych mężów, ale nagle trafimy jedno inne od wszystkich. Mężczyzna na nim ma maskę niczym współczesna kominiarka. W efekcie wygląda jak skrzyżowanie Merlina Mansona z Jacksonem z Piątku 13.
Korytarze się kończą. Nareszcie. Pewnie jesteśmy już blisko. Jedna sala. Druga. To już? Nagle w niewielkiej sali widzimy wąsatą twarz w czapie. Buzie nam się uśmiechają. To „Sobieski pod Wiedniem” Matejki. Obraz jak wszystkie autora robi ogromne wrażenie. Zwłaszcza tęcza z tyłu przedstawienia robi niesłychanie pogodne wrażenie (jednocześnie przywołując mi na myśl Sąd Ostateczny Memlinga;P).

Kolejna sala. Kolejne dzieło sztuki. Kolejny korytarz. Kolejne schody. Leziemy pędzeni przez tłum jak ofiary ludobójstwa. Jakby jacyś stuknięci włoscy nacjonaliści postanowili nas wszystkich zagazować, uprzednio uświadamiając nam ogrom włoskiej sztuki. Tak żebyśmy czuli się jeszcze mniejsi niż jesteśmy. Ale drogowskazy na Kaplicę Sykstyńską pojawiają się z matematyczną regularnością. Uff! To pewnie tutaj. Nie to Stelle Rafaela. Cykamy tylko fotki Szkole Ateńskiej i człapiemy dalej. To może tu? Nie. Tam są jakieś barokowe obrazy. Długie kręte schody. To na pewno tu! Nie. Tylko podziemia i sztuka nowoczesna. Z każdą salą coraz nowocześniejsza i coraz mniej przyjazna dla oka. Idziemy tylko przed siebie nawet nie zwracając na to uwagi. Od sali do sali. Od schodów do schodów. W końcu tracimy wszelką nadzieje za Dantem. To nie wycieczka do Kaplicy Sykstyńskiej, to perwersyjna forma walki z przeludnieniem planety.
W końcu, kiedy zwątpiliśmy już ostatecznie, mijamy kolejne drzwi niepozorne drzwi. Z myślą „Co teraz? Jezusy ulepione z misiów żelków?” widzę – JĄ! Już biorę głęboki wdech zachwytu kiedy moich uszu dochodzi „Na środek! Proszę przejść na środek! Ruch odbywa się w prawo! Proszę się nie zatrzymywać!” Włosi z obsługi przeganiają nas jak gestapowcy „Proszę zachować ciszę!” atakuje nas we wszystkich językach świata. Tłum wrzeszczy. Ludzie łażą we wszystkie strony. Ale przecież jestem pod arcydziełem Michała Anioła. Muszę mimo wszystko odczuć klimat tego miejsca. Patrze więc usilnie w górę. Sama kaplica nie powala. Wiadomo, to kaplica, a nie katedra, ale po tych wszystkich ogromach, które widzieliśmy, lekkie ukłucie zawodu. Patrze na stworzenie Adama, na Boga czyniącego Ziemię (zawsze bawił mnie jego wyeksponowany tyłek), na Grzech Pierworodny i… nie czuję zupełnie nic. Zupełnie jakbym patrzył na reprodukcje w książce. Może to przez niewygodną pozycję (trzeba stać), a może przez ten rozwrzeszczany tłum. „Silent please!” kolesie z obsługi robią co mogą. W końcu jesteśmy w obiekcie kultu. Czuje się jak na wycieczce w szkole. Sztuka której nie rozumiem i nauczyciele uciszający nas co chwila. Przy sądzie ostatecznym jest trochę lepiej. Może przez ogrom samego obrazu. Może przez chaotyczność sceny, czuję respekt przed tym ogolonym Jezusem, spasionym jak amerykański turysta, który zdaje się mówić „A idźcie wszyscy w cholerę!” Mam wrażenie, że nie mówi do świętych na obrazie, ale do nas, do tego głupawego tłumu, wypuszczonego z wierzy Babel. Mam ochotę stąd iść. Usilnie wpatruje się jeszcze w obrazy Perugina i Bottichelliego po niżej fresków aniołowych, jakbym chciał zabrać ich fragment zanim opuszczę te mury. Krótki korytarz i jestem na zewnątrz. Z rozkoszą wciągam haust świeżego powietrza. Idziemy krętymi schodami i staramy się zachować w pamięci obrazy fresków. Gdybyśmy byli tam sami, a wewnątrz panowała cisza, kaplica musiałaby sprawiać niesamowite wrażenie. Niestety pojęcie o nim daje nam tylko nasza wyobraźnia. Wychodzimy tuż obok Bazyliki Św. Piotra. Jesteśmy zmęczeni, a rano widzieliśmy ogromne kolejki na placu. Podchodzimy więc do obsługi i pytamy się o godziny otwarcia. Może jeszcze wieczorem będzie otwarta. Kobitka uśmiecha się i mówi że zamykają o 21.00, a ja widzę kontem oka ludzi wchodzących przez główne drzwi. Rano, długie na pięćset metrów kolejki były gdzieś z boku na placu. Podchodzimy. Drzwi frontowe są otwarte. Żadnych kolejek. Chcesz to wejdź. Wchodzimy do środka.