Świątynia Romulusa

Rzymskie wakacje cz. 2 – Koloseum i Bezzębna Baba.

Rano budzi nas krzyk mew i słońce wpadające przez drewniane rolety. Szybkie śniadanie (muesli najlepsze na świecie) i już jesteśmy gotowi do podboju Wiecznego Miasta. Ale nie tak prędko! Jeszcze robiąc nam kawę gospodyni zapowiada, że porozmawiamy po śniadaniu. Słysząc to czuje się jakbym zbroił coś złego, ale gorliwie idę na rozmowę. Siadamy wokół stołu, a Włoszka wyciąga taką mapę-reklamówkę (pełno tego miała) i zaczyna nam tłumaczyć jak poruszać się po Rzymie. „Jesteśmy tutaj. Tu dojedziesz tym autobusem, a po nocy tym. Warto obejrzeć to i to. W tej dzielnicy warto jeść, a w tej nie” Wszystko nam opowiada i zaznacza na mapce (mam ją teraz przy sobie pisząc te słowa)! Trwało to z pół godziny, że aż Hania zaczęła się denerwować, czy zdążymy do Forum Romanum (bilety na konkretną godzinę). Jednak dzięki jej radom dystans, który pokonalibyśmy pieszo w godzinę, przejechaliśmy w dwadzieścia min.

Wysiadamy na Placu Weneckim i szukamy drogi do Forum. Po prawej stronie bije nas w oczy śnieżnobiały Ołtarz Ojczyzny (Altare della Patria). Widziałem go w różnych filmikach i na zdjęciach, ale (podobnie jak w przypadku połowy rzymskich zabytków) żadne zdjęcia, ani filmy nawet w dziesięciu procentach nie oddają ogromu i piękna tej budowli. Mógłbym po prostu stać i gapić się na nią bez końca. Obłęd.

Pod ołtarzem jedna z ulic zamknięta. Jacyś wojskowi ustawiają trybuny. Będzie jakaś defilada czy co? W ogóle żołnierzy z długą bronią spotykaliśmy na co drugim rogu. Nie mam pojęcia o co chodziło.

Mijamy kolumnę Trajana i podchodzimy do wejścia na Forum. Przed nim zaczepia nas „rzymianin” czyli koleś przebrany za legionistę, który namawia nas na zrobienie zdjęcia. Grzecznie tłumaczymy, że nie mamy drobnych, ale koleś nie ustępuje. Tłumaczę mu jak chłop krowie na rowie, że nie mam pieniędzy, a ten swoje. W końcu mówię, dobra chcesz to masz. Zrobiłem sobie fotę, a ten wyciąga dychę, że niby przypadkiem trzymał, taka sugestia, że inni tyle dają. Myślę sobie pies cię trącał cwaniaku! Dziesięć euro za zdjęcie?! Jeszcze mnie nie pogrzało. Wyciągam angielskie miedziaki i mu daje a ten foch, że takich to nie przyjmuje i niemal z mordą na mnie, żebym skasował fotki. Pojawili mu się nowi chętni do zdjęcia i tamten fotografując się z innymi jeszcze krzyczał na mnie żebym skasował. Skasowałem, bo wcale mi na nich nie zależało, ale teraz sobie myślę, że mógłbym je zostawić, jemu na złość:D

Ruiny dawnej świetności

Ładujemy się na Forum. Szczerze powiedziawszy nie ma tam tego za wiele, ale to co zostało naprawdę robi wrażenie. Szczególnie świątynia Saturna, z której została jedna kolumnada i łuk Septymiusza Sewera. Osobiście jestem zawiedziony budynkiem Kurii. W przewodnikach przeczytałem, że budynek naprzeciwko świątyni Saturna, który jako jedyny stoi tam w całości, to nic innego jak siedziba senatu. Miejsce o takiej randze powinno więc zasługiwać na szczególną troskę. Tymczasem nie był on kompletnie oznaczony, a do tego ogrodzony jakąś chamską siatką, że nie można się było nawet do niego zbliżyć. Nie wiem w czym rzecz. Może to ja coś pomieszałem. Niemniej miejsca śmierci Cezara nie widzieliśmy.

Pozostałości świątyni Saturna majestatycznie górują nad Forum (szkoda, że zapomnieliśmy wyłączyć funkcji daty i że jest ona do tego nie aktualna;)

Z Forum idziemy sobie w stronę świątyni śmierci, kultury masowej i manipulacji tłumem – Koloseum. Jednak zanim tam docieramy po lewej majaczy nam kolos w dosłownym tego słowa znaczeniu. To wyrastający ponad najwyższe wierzchołki drzew dach Bazyliki Maksencjusza. Ocalałe apsydy trzech jednakowych naw stoją równo niczym obcięty nożem kawałek tytanicznego tortu. Budowla choć ewidentnie stanowiąca ułamek całości przerasta swym ogromem wszystko, co jest na Forum. Wielką świątynie Saturna przynajmniej o jedną trzecią. Ten ogrom i swoista „kompletność” tej ruiny sprawiają, że przypomina ona raczej hangar samolotowy, niż kościół. Strzeliwszy kilka nieoddających oryginału fotek wychodzimy przez bramkę, za którą uśmiecha się do nas symbol Rzymu i Italii – Koloseum. Niestety, jakiś inteligent rozwiesił na połowie ogromną białą szmatę, więc wszystkie fotki wychodzą do bani. Jak się tak zastanowić, to wszystkie selfie które zrobiłem w tym kraju wyszły do bani, bo na każdym mrużę oczy jak czubek, starając się w tym słońcu dojrzeć czy nie obciąłem sobie głowy.

Idziemy do wejścia. Hania ciągnie mnie za rękaw. „Czy to jest kolejka?” Faktycznie szpaler ciągnie się aż pod Łuk Konstantyna Wielkiego! No to sobie pozwiedzaliśmy – myślimy. Wtem ktoś z obsługi pyta się nas czy mamy bilet. Mamy. „To proszę tędy.” Nagle otwierają się przed nami zamknięte dotąd bramki i mkniemy do samego wejścia spoglądając na tłoczących się po bilet z perwersyjną satysfakcją. Jeszcze chwila i najsłynniejsza arena świata stanie przed nami otworem.

Tłumy w Koloseum dziwią nawet jak na Rzym. Każdy musi mieć fotkę z symbolem Włoch.

Szczerze? Wiem jak to brzmi w moich ustach, ale w gruncie rzeczy to kupa kamieni. Nie zrozumcie mnie źle. Zdaje sobie sprawę z rangi tego zabytku, z kunsztu jego budowniczych, z jego rozmachu (prawie 90 000 ludzi na trybunach – do Narodowego wchodzi 60 000). Ale nie zwiedzając z przewodnikiem, nie mając przy sobie jakiejś szczegółowej publikacji opisującej np. rozmieszczenie wind, czy pomieszczeń pod areną, o jakichkolwiek tablicach informacyjnych na miejscu nie wspominając, jest to dla zwiedzającego po prostu wielka ceglana ruina, którą obchodzisz w nadziei zobaczenia czegoś ładnego, albo ciekawego, a która z każdej strony wygląda tak samo.

Słowem, zmęczyło nas to Koloseum i z ulgą z niego wyszliśmy.

Jest piekielnie gorąco, a my zrobiliśmy już kilka ładnych kilometrów. Wyciągamy więc mapkę gospodyni z zaznaczonymi dzielnicami, w których warto jeść.

W pogoni za Limoncello

Wychodzi na to, że musimy przejść na drugą stronę ulicy. Niestety to co tam spotykamy, to niewielki skwerek przed stacją kolejową schowaną w wysokim murze ciągnącym się wzdłuż ulicy. Kręcimy się wokół tej stacji i nagle naszym oczom ukazuje się rzecz, która będzie mnie zachwycać przez cały pobyt w Rzymie. Z kamiennej głowy maszkarona umieszczonej w ścianie ciurka sobie woda do czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak antyczny sarkofag. Wodę można śmiało pić, a do fontanny nawet wsadzić głowę. Widok czegoś takiego w tym zabójczym klimacie, to niemal przeżycie duchowe, a takie fontanny zdarzają się non stop. Nie było chyba dnia, żebyśmy kilku ich nie minęli. Antyczne figury Achillesów i Scypionów na ich ścianach, niemal do cna wytarły ręce podróżnych, a one wciąż niosą ulgę spragnionym, tak samo jak pięćset, a może i tysiąc lat temu. Ta kuriozalna mieszanina cennego zabytku i przedmiotu użytkowego. Ba! Przedmiotu pierwszej potrzeby, zupełnie oszałamia zmysły i tworzy niezapomniane poczucie jedności z dziesiątkami pokoleń ludzi, którzy tak jak my przychodzili tu po wodę. Tego wzniosłego uczucia nie mącą nawet nawrzucane za sarkofag opakowania po pizzy. Pewnie pięćset lat temu też zbierały się tam śmieci;)

Fontanny z sarkofagów robią metafizyczne wrażenie.

Kiedy mur zmienia się w skarpę odnajdujemy w niej ścieżkę prowadzącą na górę. Wdrapujemy się na nią i na małym skwerku rozkładamy mapę, żeby znaleźć drogę. Trzeba iść tu i tu. Wstajemy i zdajemy sobie sprawę, że z tego miejsca rozciąga się wspaniały widok na Koloseum (bez białych szmat). Szybka lustracja i jakiś samotny Anglik robi nam fotkę.

Ruszamy na podbój knajp. Wszystkie wydają nam się drogie, albo och! ę! Nie chcąc błądzić zbyt długo w tym piekielnym upale wybieramy coś co wygląda jak ładnie odmalowana stołówka szkolna. Właściciel jednak okazuje się bufonem (chyba jedyny Włoch, którego nonszalancja mnie zirytowała), a jego domowa pasta smakuje jak niemal surowy makaron z rozwodnionym koncentratem pomidorowym. Szybko jemy, płacimy i wychodzimy modląc się w duchu, żeby to nie była ta słynna włoska kuchnia i gościnność. Na szczęście okazuje się że nie, choć jak się okaże prostota ich dań jest często zbyt dosłowna.

Hania chce kawy, więc przenosimy się na drugą stronę ulicy, do czegoś co wygląda jak mały sklepik połączony z restauracją. Wnętrze jest przytulne. Siedzi się na szufladach, a za ladą stoi ogromny, dopakowany Włoch, o malutkiej głowie w okularach. Za ladą spoza morza serów, szynek parmeńskich i włoskich likierów kuszą wszystkimi kolorami tęczy prostokątne pizze sprzedawane na kawałki. Zamawiamy z pomidorami i mozzarellą oraz ricottą i prosciutto. Efekt? Mało wtedy nie umarłem, a raczej mogłem wtedy umrzeć, albo lepiej za Faustem krzyknąć „Chwilo trwaj!” nawet za cenę porwania przez Mefistofelesa. Innymi słowy niebo w gębie. Rozochoceni tymi smakami, nieśmiało pytamy o Limoncello. To włoski likier cytrynowy. Hania słyszała o tym i zawsze chciała spróbować. Babeczka (wielkolud poszedł kroić szynkę na krajalnicy – w fartuszku wygląda jeszcze śmieszniej), sprawdza i mówi że Limoncello się skończyło, ale mają coś takiego, pokazuje butelkę, ale nie widzę etykietki. Nie zrozumiałem jej dokładnie, więc wyszedłem z założenia że to jakaś miejscowa odmiana czy coś. O słodka, turystyczna naiwności! Powinienem się czegoś domyślić kiedy wielkolud kasując nas, spytał czy jesteśmy Rosjanami. Walimy z Hanią po lufie na hejnał, bez popity i okazuje się, że to zwykła ruska wóda o smaku cytrynowym;P

Rebus dla dociekliwych! Jak tutaj „odkręca” się wodę?;)

Kobieta bez zęba na przedzie

W tym upale od razu nas bierze. Żegnamy babeczkę i wielkowłocha i rozweseleni ruszamy ulicą przed siebie. Już po chwili zaczepia nas restauracyjny naganiacz. Pewnie spotkaliście takiego w Krakowie, czy innym polskim turystycznym mieście. Tu jest ich pełno. Im dalej od głównych szlaków, tym więcej. Zaczyna nas zapraszać. Hania łypie na menu. Ceny mogą być. Rzut oka do środka. „Wnętrze jest ładne” mówi po polsku, „Możecie usiąść w środku, nie ma problemu” odpowiada kelner po angielsku. Nie wiem czy nas zrozumiał, czy tylko wyczytał to z naszych twarzy, niemniej rozbawieni tą sytuacją wchodzimy. Wnętrze dosyć surowe, choć niepozbawione smaku. Nad naszymi głowami, na wielkich fotografiach stylizowanych na obrazy uśmiechają się do nas wszystkie kluczowe zabytki Rzymu. Koloseum, Watykan, Kapitol itd. Zaczynamy przeglądać menu leżące na stole i uświadamiamy sobie, że nie spróbowaliśmy jeszcze słynnych włoskich lodów. Widząc, że się zdecydowaliśmy, naganiacz-poliglota podchodzi żeby przyjąć zamówienie, kiedy nie wiadomo skąd wyskakuje baba, koło sześćdziesiątki, bez połowy górnych zębów i klnąc go po włosku siłą wypycha przed lokal (lejąc go przy okazji szmatą)! Chłopak potulnie wraca na swoje miejsce, a agresorka jak gdyby nigdy nic wyciąga notes i pyta co chcemy. Rozbawieni tą sceną zamawiamy sobie po cappuccino i pucharku lodów.

Włoskie lody (tzn. takie jak wszędzie, nie te z automatu) to najlepsze co można było wymyślić w tym obłędnie gorącym klimacie. Oprócz standardowych straciatellów, czekoladowych, śmietankowych etc. mają chyba lody ze wszystkich owoców świata. Mango, kiwi, banany, pomarańcza, brzoskwinia, a wreszcie creme de la creme, przy którym pizza i spaghetti to kulinarne niewypały – lody cytrynowe. Ten wynalazek to zupełnie inna jakość, deklasująca wszystkie inne lody świata o kilkadziesiąt pozycji. Są tak niemożliwie kwaśne, że jesz je nieustannie się krzywiąc, a jednocześnie orzeźwiają cię jak nic innego na świecie. Prawdziwie perwersyjny sposób walki z upałem.

Rozkoszując się tym obłędnym smakiem obserwuję bezzębną babę, która tymczasem też wyszła przed lokal i nagabuje kogo się da. Patrząc na nią nie mogę powstrzymać uśmiechu. Nie jest ani ładna, ani nawet uprzejma w sposobie bycia (kolejny przykład włoskiej nonszalancji), ale swobodny upór z jakim podchodzi do kolejnych przechodniów (ba! zatrzymywała nawet samochody!), sprawia, że człowiek zaczyna pałać do niej sympatią.

Rosyjska wódka trochę już wyparowała, więc kusi nas, żeby spróbować oryginału. „Przepraszam” Hania zaczepia powracającą babę „Chciałam zapytać o Limoncello…” „Dwa Limoncello!” bezceremonialnie wrzeszczy baba do chłopa za barem i idzie w swoją stronę. Nawet nie dała Hani skończyć! Ja zaczynam kwiczeć ze śmiechu. Hania początkowo jest speszona, ale ostatecznie sama się z tego śmieje.

Na naszym stole lądują dwa kieliszki. Mętny, blado żółty płyn pachnie cytryną tak mocno, jak lody smakują. O pomyłce nie może być mowy. Jeszcze jakiś czas delektujemy się tym boskim likierem i stwierdzamy, że można ruszać. Prosimy o rachunek.

Żadnej kasy. Żadnego wydruku. Jak w mleczarni za moich lat dziecinnych, baba podlicza w pamięci ceny na kartce i podaje mi świstek. Cena, którą widzę mogłaby mnie zrzucić z krzesła, ale ja jestem tak rozbawiony, całym tym przedziwnym teatrem, że płace i nawet się nie zastanawiam. Wypływamy na zalaną słońcem ulice i suniemy do hotelu na zasłużony odpoczynek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *